Spoglądałam sobie wczoraj, późnym wieczorem, na Księżyc, przez
duże okno w naszym kuchnio- pokoju. Przy zgaszonym świetle. Zawisł sobie nad dachami nowo wybudowanego
żoliborskiego osiedla, jak okrągły kinkiet nie do pary, wylicytowany na allegro.
Tak jak zawsze, gdy go widzę, wisi sobie, smutny, nieco, skacowany, jak ciut
już przepalona halogenówka, zimny, ale jakiś taki bezpieczny. Dyskretnie tak jakby uśmiechający się tym
swoim niewidzialnym, podskórnym uśmieszkiem.
Jak to możliwe, że ten
Księżyc wisiał sobie nad nami niezmiennie, jak ten allegrowy kinkiet, od
miliardów lat? Od czasów protoceratopsa i tarbozaura, o których mój syn
może rozprawiać bez końca? Czy to możliwe, że to wciąż ten sam Pan Luna,
do którego wyły niezliczone pokolenia wiejskich i miejskich psów, wilków, prawilków,
i może nawet wilkołaków?
Czuję, jak patrząc mu prosto w twarz, zastygam przez kilka sekund, przed
czymś, co dla mnie niepojętne w swym ogromie, niezależnie od tego, jak pompatycznie
to brzmi. Ja zastygam. Ale zegar na
serwantce tyka nieprzerwanie, bezbarwnie buczy lodówka marki gorenje i grzeje
kaloryfer pod parapetem. Pod moim oknem na Żoliborzu chwilowo nie słychać
wilczych ni psich pojękiwań, tylko wentylator sąsiedniego biurowca, ale pewnie
gdzieś tam, hen, nad lasami, ku niebu wysoko, powoli i mozolnie wspinają się,
ku górze, po drabinach, wycia ciężkie jak ołów.
A ja, dziwnym trafem, jestem
tam wysoko i tu nisko, z nosem przyklejonym do szyby, czując jak grzejnik
ogrzewa mi nogi. I Ty też mnie grzejesz Księżycu, peerelowska neonówko. Grzejąc
dodajesz mi odwagi, nadziei jakiejś ciepłej. Bo wiem, że co by się nie działo,
i gdziekolwiek by mnie licho nie zaniosło, Ty będziesz ze mną, jak zawsze,
nawet, jeżeli ten ciężki świat zawali mi
się na głowę jeszcze bardziej, niż teraz. Solidnie, niezawodnie, po prostu
będziesz, nie zgaśniesz. I będziemy mogli sobie pogadać w milczeniu.
Bim-bom, wybiła północ.
Czas na sen, jutro kolejny dzień bezsensownej bieganiny.
Chciałabym, Mister Moon,
Seňor Luna, żebyś podpowiedział mi, co mam zrobić, w którą stronę skierować ten
mój rozklekotany wózek, bo nie wiem, do cholery jasnej ciasnej, nie mam pojęcia…
GPS w mojej głowie nie działa, mapy są
nieczytelne, kompas szlag trafił, więc patrzę na ciebie, jak na wyrocznię
jakąś, blada twarzy o trupim odcieniu.
Przecież tyle już widziałeś! Ludzkich losów. Psich losów. Losów triceratopsów. I tych pierwszych
jednokomórkowych glonów, które to
raczyły na tej dziwnej planecie rozdmuchać życie w coraz to bardziej złożone
formy. No więc, gapię się na Ciebie, wciąż w bezruchu, jak sroka w gnat,
zaklęta, urzeczona, zmieniona w jeden ogromny znak zapytania…
?