wtorek, 10 stycznia 2012

Bezzimie


Tegoroczną zimę gdzieś wcięło. Coś ją skasowało z twardego dysku kalendarza, jakiś uparty jesienny demon – być może. Nie było w tym roku Merry White Christmas, nie rozdzwoniły się dzwonki sań, nie było śniegowych gwiazdek, okrągłych bałwanków i mroźnych witraży na szybach. Tegoroczne Święta przeminęły, przepadły w szumie telewizyjnych reklam, plastikowych choinek, wystrojonych hipermarketów, kiczowatych świecidełek i lampek konwulsyjnie mrugających niczym uporczywa czkawka w przydomowych ogródkach, na balkonach, w witrynach okien domów i sklepów.
Szarość nagich i zimnych ulic przysypała wspomnienie śniegu, pomimo nachalnego mrugania bożonarodzeniowych lampek i uginających się od barokowo-świątecznego przepychu witryn sklepowych nie było świątecznie.
Wszystko przysypał jakiś trupi popiół, przykryła jakaś lepka zgnilizna.
W miejscu zimy, którą pochłonęła czarna dziura rozpanoszyła się wielotygodniowa listopadowa aura. W powietrzu wisi ciężka wilgoć, oplata nas jak zimny, przemoczony płaszcz, spływa na chodniki kroplami brudnego deszczu. Mokra szarość przykleja się breiście do policzków, wciąga nas jak bulgocące bagno. Depresyjne nastroje perfekcyjnie bąbel kują i pączkują w szarej, lepkiej topieli. Smutne myśli bulgocą w głowie niczym stado zmizerniałych żab. Nad Miastem, dachami i kominami zawisła smętna, spiżowa czapa wieczno jesiennego, zgniłego nieba.
Dzień w dzień podróżuję z wózkiem, przemierzając przestrzeń pomiędzy szarymi pasami mgły, po pustych, bocznych uliczkach, po wyludnionym parku, z którego dawno temu odleciały ptaki. W wózku leży mój mały synek, pogrążony we śnie, nieświadomy osiadającej wokół nas złowieszczo lepkiej mgły. Towarzyszą nam czarne kościotrupy bezlistnych dębów. Przepływamy kałuże, wspinamy się na krawężniki, mijamy wystraszone koty niczyje. Mimochodem wciągam w nozdrza zapach zgnilizny, trupi zapach i myślę o tym młodym życiu, które tętni tuż obok, uśpione. Widzę jak pod powiekami bezwiednie drgają jego gałki oczne, jak delikatnie, niemal niezauważalnie faluje kombinezon na jego piersiach, jak zaciska przez sen małe piąstki. Tak bardzo chciałabym usunąć z jego drogi całe to zło, ten trupi nastrój, to przemijanie. I wiem, że nie potrafię, że tak się nie da, że to odwieczna mrzonka wszystkich matek w kosmosie. Że powołałam go na świat, w którym wszystko co zakwitnie musi zwiędnąć i zgnić, w którym ludzkie życie mimochodem brnie w ciemne, trupie bagno. I że kiedyś też pewnie zobaczę smutek w jego oczach.
Ale naiwnie ustawiam nad nim budkę gondoli wózka, niczym ochronną tarczę i przeskakujemy przez kolejną kałużę i razem brniemy dalej przez niekończące się bezzimie.