piątek, 23 grudnia 2011

Zielona zasłona

Siódmego października tuż po ósmej rano podzielono mnie i poszatkowano na mniejsze i większe cząstki i fragmenty. Podziału dokonano na bloku operacyjnym Szpitala Św. Zofii. Podzieliłam się na dwa półkorpusy – od czubka głowy do pasa i od pasa w dół.
Ułożono mnie płasko, na wznak, na stole operacyjnym, w stanie częściowego nieczucia. Podzielono na pół zielonkawo-turkusową kotarą, sięgającą do sufitu.
Zieleń, którą rzucono mi w oczy miała chyba uspokajać, koić, wyciszać, przypominać o zielonych połaciach przestrzeni, górskich halach, wiosennych trawnikach pachnących deszczem.
Ale ta zieleń była inna jakaś - taka nierealna. Mechaniczny, chemiczny kolor ściągnięty z łąki jakiejś kosmicznej.
Ta zieleń powodowała, że odpływało się w dziwny, psychodeliczny stan.
Kotara odebrała mi część mojego ciała. W pełni świadoma straciłam poczucie bycia całością. Byłam bezwładnym czymś, jakimś fragmentem jestestwa, ze wzrokiem wycelowanym to w trupiobladą jarzeniówkę na suficie, a to w prosty czarno-biały cyferblat zegara na Sali operacyjnej. Nie słyszałam jego tykania, był dyskretny i cicho odmierzał kapiące powoli minuty.
Tykała jedynie maszyneria sprawdzająca funkcje życiowe, metaliczny, jednostajny dźwięk. Coś działo się za kotarą, coś dziwnego, nierealnego działo się z fragmentem korpusu, który chwilowo odłączono ode mnie, aby przestał być moim ciałem.

Poczułam, że duszę się w swoim bezwładnym, wpółnieistniejącym korpusie, że za moment ciemnozielona kotara opadnie na mnie, przykryje mi oczy, przygniecie mnie i stłamsi. Nie uratuje mnie już niemy zegar, ani trupioblada jarzeniówka, ani pielęgniarka w zielonym kitlu.

I wtedy gdy już chciałam odlecieć, gdzieś pod sufit, za drzwi, za okno, powietrze drgnęło, cisza rozbiła się na milion kawałków - za zasłoną usłyszałam Twój głos. Twój pierwszy krzyk, - który przyniósł życie, tętno i ciepło. Nie widząc Cię jeszcze, nie mogąc do Ciebie podbiec, spojrzeć na ciebie, patrzyłam w sufit, na jarzeniówkę i chłonęłam to doznanie wszystkimi synapsami.

I tak, po dwóch stronach zielonej kotary narodziliśmy się, tego dnia o 8.25 rano, w sercu Miasta – Ty, mój Syn, i ja Twoja mama.

wtorek, 1 marca 2011

Światło

To już marzec. Czas przedwiośnia. Już jeden rzut oka na Miasto potwierdza, że kalendarz mówi prawdę.
Można wyczuć wiosnę, przede wszystkim nosem.
Wczesna wiosna pachnie błotem. Tak, przede wszystkim błotem. Błoto to budulec wiosny, pożywka dla uśpionego życia, które jeszcze nie wystrzeliło z pąków i nie zazieleniło się na skwerach.

Jeszcze kilka dni temu mróz osaczał nas z każdej strony, smagał skórę na policzkach, palce rąk, wkręcał się w oddech kąsając nieprzyjemnie, wszechobecny, zawieszony w powietrzu niczym parzydełka niewidzialnych meduz.
Zima kurczowo trzymała się Miasta, a Miasto otumanione letargiem, zrezygnowane i bezbronne, poniesione siłą inercji z przyzwyczajenia wtopiło się w zimę. I tak sobie trwali, w wielomiesięcznej symbiozie: zima i Miasto.

A dziś słońce, niczym zawieszona centralnie nad Śródmieściem lampa antydepresyjna, rozświetliło labirynt ulic, przepalając na pył pozostałości zimowego krajobrazu.
To, co kiedyś było puchową śnieżnobiałą kołdrą, teraz przypomina rozrzucone niedbale skrawki zabrudzonego szpitalnego prześcieradła.
Miasto zalał blask słońca – słoneczne iskry pełzają po witrynach sklepów, odbijają się od karoserii aut i mokrych asfaltów, przeskakują po elewacjach szklanych biurowców. Iskry skaczą nam do oczu, wślizgują się do krwioobiegu.
Rozpoczął się kolorowy świetlny jarmark.

Zima wypłoszona tym jarmarkiem chowa się do ciemnych bram, ocienionych zaułków. Tam jeszcze panuje zamróz, tam jeszcze można poczuć jej oddech, jej zapach…

Jeszcze nie raz powróci do nas nocą, gdy zgaśnie wielka słoneczna lampa, jak rzezimieszek wyskoczy zza węgła, śmiało, co raz śmielej, rozpanoszy się na nocnych ulicach, jeszcze skoczy nam do gardła, zmrozi oddech i stopy.
Przypomni nam, że tak naprawdę jest wieczna. I nieuchronna – jak śmierć.

wtorek, 11 stycznia 2011

Ruina

Weekend to taki czas, gdy Miasto trochę zwalnia swój bieg, przystaje na poboczu, aby nabrać oddechu. Cichnie obezwładniający huk. City Centre, ten wiecznie czynny wulkan, niegasnący żywioł na chwilę się uspokaja. Ulice wyludniają się nieco, biurowce przez chwilę zioną ciszą, mniej samochodów toczy się po ulicach, odgłosy Miasta, już nie wykrzykiwane, lecz tak jakby szeptane, unoszą się w górę jak para. Nawet przejeżdżające tramwaje dzwonią ciszej.
Spada ciężka zasłona dymna, którą hałas zawiesił nad Miastem i można przez chwilę dojrzeć niezauważalne, przemykające gdzieś ukradkiem, pomiędzy murami.
Czasem biorę aparat, próbując wyłuskać z szarości kolorowe nitki i zawiesić je w obiektywie.
Miasto niczym całoroczny wiecznie zielony ogród, wciąż rozrasta się, ulega wiecznym metamorfozom. Bujny ogród, ogród-żywioł, wydaje się być zupełnie poza kontrolą jakiegokolwiek ogrodnika. Gubi stare liście, wypuszcza nowe pędy.
Szklane biuroapartamentowce wyrastają tu i tam, strzeliste samosiejki.
Na Woli niepielęgnowane przez nikogo skupiska kamienic powoli kurczą się, obrastają chwastem, gasną, usychają, a życie nich sączą nowe szklanotwory, pasożytujące niczym jemioła.


Przy ul. Żelaznej jeszcze stoją resztki wyburzanej kamienicy. Ruina szczerzy powybijane zębiska ku niebu, zawodząc swoją łabędzią pieśń, swój ostatni szloch.
Jeszcze chwilę tu pokrzyczy, popłacze nad swym losem, zanim buldożery rozgniotą ją w pył, zamienią w stertę gruzu, materiał do recyklingu.
Przestrzeń, na której stała przywłaszczy sobie nowy prężny twór – dziecko rzutkiego developera. Powietrze wokół przestrzeni wchłonie w siebie nowa dziwaczna roślina.
Duch kamienicy uleci w niebo, wspomnienie po niej stopnieje jak brudny śnieg, jeszcze przez chwilę pokołuje nad Miastem, cierpiącym na amnezję, jak samotna wrona i kracząc pofrunie do krainy nigdy-nigdy.

sobota, 8 stycznia 2011

Czas zapętlony

No i stało się. Czas zatoczył pętlę, minął kolejny rok.
Mam takie swoje miejsce, magiczne odludzie, w którym przez chwilę udaje mi się złapać pętlę czasu za ogon, zatrzymując na moment moje przemijanie, niczym migawkę w kadrze fotograficznym.
Co roku witamy Nowy Rok z dala od Miasta. Tuż przy granicy polsko-ukraińskiej, na Roztoczu, tam gdzie zaplątała się mała popegeerowska wieś o nazwie Dziewięcierz.
Dziewięcierz to nawet nie wieś, tylko tabliczka przydrożna, bezludzie i wspomnienie po wsi. Wspomnienie hulające po okolicy, wraz z wiatrem. Kilka krzyży w lesie, stary cmentarz, przejazd przez tor kolejowy i stara wopówka, w której stoją kaflowe piece. A wokół nic tylko głusza.



Tam właśnie mój czas stanął w miejscu i zatoczył pętlę. Tam zegary tykają tylko wtedy, gdy się je nakręci. Czas mija tylko wtedy, gdy ma dla kogo mijać, a gdy nie ma, stoi w miejscu, kręci się w kółko, biega wzdłuż swej pętli, oniemiały, co raz bardziej się plącząc.
Przez kilka dni wyziębione, puste mury powoli nabierają powietrza w płuca, kaflowe piece wolno toczą ciepło do izb, niczym życiodajną krew. Martwe, wyziębione ściany z cegieł przez przez moment udają, że są żywym Domem. Na chwile powracają do życia oszukane ciepłem, wyrwane z zimowego letargu muchy. Ospałe, ni to martwe, ni żywe, niczym widma, niemrawo snują się po złuszczających się tynkach, co rusz spadając na podłogę. Cicho skrzeczy stare radio, duch tego Domu.
Przez kilka dni wopówka-Dom rozbłyskuje światłem i wypełnia się ciepłem. Wokół zima, śniegi, mrok, las cofają się o kilka kroków w tył. Oblepia nas kosmos, czarna plastelina nieba, gwiazdy raz po raz staczają się w dół, turlają się tu i tam po śniegu, po bezdrożach.
W ciągu dnia wędrujemy po zasypanych śniegiem traktach, brnąc po kolana w białej mące, wypuszczając kłęby pary z ust, mijając kamienne krzyże bielejące w lesie i zapomniany cmentarz.


Mrok przychodzi niepostrzeżenie, grudniowy zmierzch ostatniego dnia w roku jest inny, niezwykły jakiś. Ta niezwykłość, niczym mroźny pająk ukradkiem wpełza nam pod kołnierze, gdy wracamy wzdłuż torów kolejowych. Przez plecy przebiega dreszcz. Zmarznięte duchy cmentarne unoszą się koło nas jak ćmy, muskają nas w policzki swymi lodowatymi palcami. Jesteśmy sami na tym odludziu, tak pięknie otoczeni ciszą, zasypani śniegiem, osaczeni zimą. Zimno to, acz tylko, czy coś jeszcze? Instynktownie przyspieszamy kroku. A za nami coś człapie, po śniegu, coś skrada się, jakieś oczy błyszczą w mroku.
Oby tylko zdążyć w porę, oby przytulić się do kaflowego pieca, ogrzać lampką wina, niech powróci krew na zmrożone policzki.
Nie, to jeszcze nie teraz, kostucho.

Miasto, oddalone o kilkaset kilometrów na chwilę przenosi się do innej czasoprzestrzeni. Przez te kilka dni nie istnieje, ani w nas, ani wokół nas. Nawet w snach omijam je ostrożnie. W snach również wędruję po tutejszych bezdrożach i słyszę jak moje buty skrzypią w śniegu, dźwięk ten rejestrując niczym objawienie.
To dolina ciszy, antyteza Miasta, które wykrzykuje swe życie poprzez dźwięk.
Nabieram w płuca tamtejszą ciszę, połykam ją łapczywie, łowię na zapas niczym spłoszone motyle, napełniam nią kieszenie, czuję, jak trzepocze mi w garści.
Będzie musiała mi jakoś wystarczyć, na cały rok.
Będę powoli neutralizować nią hałas Miasta, gdy stanie się nie do zniesienia. Będę ją oszczędnie zużywać, porcjować, kroić na kawałeczki, dzień po dniu. Jak w kryzysie.
Bo jeszcze nie nadeszła chwila mojej własnej ciszy, tej która pewnego dnia przyjdzie, niezapowiedziana, aby przerodzić się w wieczność.

Szczęśliwego Nowego Roku!