piątek, 24 grudnia 2010

Czas zamknięty w cyfrach

Pięć lat temu kupiłam aparat cyfrowy, żeby móc szybko mrozić czas, zamykać obrazy w kadrze.
Obrazy zapełniły twardy dysk mojego laptopa, zamieniły się w pliki. Twory widzialne, a jednocześnie nienamacalne, utkane z wirtualnej materii cyfrowej.

Odtrąbiono już kres epoki albumów z pożółkłymi fotografiami. Nie usiądę już jak moja mama, czy babcia, nad pudłem pełnym zdjęć: tych starych, jeszcze czarno-białych, tych nowszych, o mniej lub bardziej wyblakłych paletach kolorów.

Zdjęcia cyfrowe nie starzeją się, tak jak tradycyjne odbitki. Zdjęcia cyfrowe są doskonale przemrożone, zakonserwowane w wiecznej młodości, trwają w idealnej hibernacji.

Tradycyjne fotografie nie pasują do kanonu współczesnej apoteozy nieprzemijalnej młodości. Mają w sobie cielesność i niedoskonałość, tak jak my, przemijającą i kruchą.

Żółkną, popieleją i bledną przecierane dzień po dniu szorstką rękawicą czasu.
Barwy gasną, powoli ulatują z papieru niczym kolorowe dymki.
Kształty i przedmioty przepoczwarzają się w cienie.

Kiedyś tak zgodnie odchodziliśmy razem, my i nasze fotografie. W doskonałej harmonii, ręka w rękę, gdy tykanie zegara, i bicie serca brzmiały do taktu, tak podobnie, czy to nie przypadek?

A zatem skończyła się epoka czasu rozsypanego w pudełku.
Teraz czas można zapisać w elektronicznym formacie JPG.

To komputery będą odliczać za nas dni do starości, w świecie, gdzie starość ukrywa się wstydliwie przed światem, gdzie w błysku neonów i fleszy nie widać, jak czas przebiegł wokół naszych powiek na kurzych łapkach, zaplątał się w bruzdach wokół ust.
Gdzie zegary już nie tykają.

A nasze wspomnienia zaklęte w JPG momentalnie zgasną, jeżeli padnie twardy dysk.

Można też w chwili desperacji skasować je jednym kliknięciem, rach, ciach, gilotynując przeszłość.

Piszę te słowa podając swe myśli maszynie, konwertując je w plik wirtualny.

Wesołych Świąt!

niedziela, 19 grudnia 2010

Czas zapakowany

Święta, święta i czas pakowania prezentów.
To taki mój odwieczny rytuał.
Niby zwyczajne przedmioty opatulam w niezwykłe sukienki, nadając codzienności wyjątkowość.
Na podłodze lądują kartony, kolorowy papier, brokat i wstążeczki, plastikowe gwiazdki. Podłoga zamienia się w pobojowisko, fruwa sterta ścinków, skrawki kolorowego papieru i zafascynowane koty szeleszczą łapami wśród ścinków i tektury, probując pożerać plastikowe wstążki.
Wycinam z tektury pudełka szyte na miarę.
W sposób cudowny, na tym parkiecie zagina się pętla czasoprzestrzeni, przeżyte lata składają się do środka niczym złożony wachlarz. Od świąt do świąt. Mija kolejny rok.
A ja znów, siedząc po turecku na gołej podłodze zasypanej brokatem, znów przez mgnienie oka, mam sześć lat i... tak jak w przedszkolu wycinam z papieru gwiazdki na choinkę. Przez dwie godziny znów otacza mnie bezpieczna aureola beztroski. Wokół mnie błyszczy rój kolorowych motyli. Rozpromienia się Betlejemska Gwiazda, nad samotną stajenką, hej!
I mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, pięknie i spokojnie. Otacza mnie jasność, nadzieja, radość. Czas zapakowany do pudełek, przystaje na chwilę na bezpiecznym przystanku.




Wiem, że za chwilę ten blask zblednie, zgaśnie, spopieli się, niczym sylwestrowa raca puszczona w kosmos...

Próbuję ogrzać ręce nad tym błędnym ognikiem…
... nawet jeżeli jest to jedno, wielkie christmasowe oszustwo.

czwartek, 9 grudnia 2010

Kamienica

Był taki okres, że Miasto przytuliło mnie do samego serca.

Mieszkałam wtedy w przedwojennej kamienicy na Siennej pomiędzy Pałacem Kultury a Rondem ONZ.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam to miejsce, instynktownie poczułam, że bliżej serca Miasta już być nie można. I pomyślałam, że to miejsce w sam raz dla mnie.

Ocalała cudem kamienica, pamiętająca dwudziestolecie międzywojenne, przycupnęła trwożnie pomiędzy strzelistymi tworami ze szkła i metalu.
Taka zagubiona, niedopasowana, niedzisiejsza.
Cicho szepcząca swoją historię, tym, którzy chcą słuchać

Przestronna klatka schodowa wspominała dawny przepych, witrażowe okno, zamaszysty bieg schodów, biały marmur, zdobione balustrady. Zastałe powietrze, lekko zmurszała woń starego drewna.
Skrzypiący jęk najstarszej chyba na świecie i wciąż działającej windy, przeżartej przez korniki.

Mury kamienicy pamiętały jeszcze echo szeptów swych dawnych mieszkańców: przedwojennej warszawskiej elity, lub może urzędników wojskowych.

No cóż, mury te zamieszkiwała obecnie czynszówkowa lumperia.
A klatkę schodową traktowano jako zsyp na śmieci.

Chyliłam czoła przed tym przedwojennym przepychem, pięknem.
Codziennie zbierałam ze schodów zasmarkane chustki do nosa, zgaszone pety, odklejałam od ścian gumę do żucia.

***
Kamienica autystycznie odwróciła się tyłem do Miasta. Okno mojej maleńkiej kawalerki spoglądało na puste podwórze oficyny, otoczone z każdej strony tarczą szarego muru, desperacko barykadując się, zasłaniając przed Miastem.

Moja kawalerka miała niecałe 25 metrów powierzchni podłogowej i 3,5 metra wysokości, wysokość rekompensowała wielkość, toteż cała przestrzeń hulała w pionie. Wyobrażałam sobie dużą antresolę ze schodkami, tuż nad moją głową i w myślach biegałam po ścianach, tworząc sobie iluzję większej przestrzeni.

Atrapa spokoju, pozornie ślepy zaułek, niteczka ciszy.

Pomimo tej pozornej i udawanej ciszy wiedziałam, że Miasto jest przy mnie, że jego serce bije tuż obok mnie.
Czułam jak ono intensywnie i uparcie pracuje: pompuje krew, kurczy i rozpręża swe tętnice.
Słyszałam jego potężny oddech i przyspieszone tętno poprzez tarczę ceglanego muru.

Gdy opuszczałam kryjówkę murów, wyskakiwałam z kapsuły prosto w oko cyklonu.

Miasto buchało we mnie całą parą swych płuc. Hałas stał w powietrzu niczym spiżowy dzwon. Bombardował deszcz odgłosów, zapachów i zmieniających się obrazów. Ludzie, neony, straszydła.
Desperacko wiosłowałam przed siebie, pozornie ukryta za szybą ciemnych okularów, spojrzeniem wbitym w chodnik uciekałam w nicość, mechanicznie krocząc naprzód. I moje kroki stukały po bruku coraz szybciej, biegły.

Miasto, zalewając nas sokiem swych trzewi, ogłuszając swym tętnem, zmusza do biegu. Byle szybciej i szybciej. Byle dotrwać do nocy.

A gdy dzień gasł, uciekałam do swojej kamienicy.

Po wejściu do klatki cisza, chłód, zalewały mnie niczym toń oceanu. Niczym zanurzony nurek, obserwujący rafę koralową, czułam jak hałas chlupocze tam gdzieś w górze, nade mną, obok mnie, coraz wyżej i wyżej. Cisza wypełniała mnie, obmywała spokojem, niczym fontanna chłodną wodą.
Mózg rozgrzany powoli stygł, uspokajało się tętno.

Tylko w nocy Miasto przypominało o tym, że nigdy nie zasypia.

Przez sen słyszałam huk żelastwa, młotów, jęki ogromnych maszyn. Nad dachami budynków w oficynie jaśniała łuna halogenowych reflektorów.
W tym huku i reflektorowym blasku rodziły się Złote Tarasy: falujące szklane morze stworzone z baniek mydlanych.

Ale to już inna historia.

wtorek, 7 grudnia 2010

Mój cień

Tylko ten, kto wyszedł z depresji czarnej jak noc, zrozumie płaczących ze wzruszenia i tańczących radośnie na widok słońca.

Uczę się odkrywać na nowo świat i życie:
Powoli je sączę i smakuję, każdy jego łyk, niczym sommelier doskonałe chardonnay.

Odbudowuje swój świat, oddech po oddechu, przeskakując jak po schodach, pomiędzy kolejnymi uderzeniami serca.

Jak po burzy: świat zyskuje inny kształt i koloryt, pojawia się tęcza i każdy oddech smakuje i pachnie inaczej. Czy znacie zapach lasu po burzy? Tak właśnie pachnie życie, nowe życie.

Noc przepaścista odeszła, mrok lepki niczym nietoperz odkleił się od mojej duszy.

Ale wiem, że ten cień pozostanie ze mną, będzie ulatywał gdzieś tuż obok, trzepotał czarnymi skrzydłami.

Już zawsze będzie przy mnie. Mój osobisty cień, cieniomrok.
Będę go nosić przy sobie, w kieszeni, niczym amulet, niczym lalkę voodoo.
Do końca mych dni, do chwili gdy do drzwi duszy zapuka siostra-kostucha i wyblakną źrenice.

Wtedy rozpoznam w nim znajomy kształt nietoperza, a mój cieniomrok poprowadzi mnie za rękę i razem ulecimy w niebyt.

czwartek, 2 grudnia 2010

Biały, biały puch

Grudniowy, zasypany śniegiem wieczór nastroił mnie refleksyjnie. I pomyślałam o swej pracy, której nigdy nie wybierałam, bo to ona mnie wybrała - gdy nie wiedziałam, dokąd mam kroczyć i z którego pieca chleb jeść. I nadal nie wiem. Jestem z tych wiecznie niewiedzących.

****

Tłumacz nie miewa swoich myśli, tłumacz śledzi cudze myśli i słowa. Przekłada jeden kod na drugi, stając się częścią niekończącego się procesu konwersji. Praca tłumacza nie tworzeniem, ale odtwarzaniem i przetwarzaniem. Jestem ogniwem łączącym dwa nierozumiejące, nieskomunikowane ze sobą światy. Wchodzę w świat emocji, ubieram się w cudze słowa, odszyfrowuję i zmieniam ich kod międzykulturowy. Zamknięta w czterech ścianach, prowadzę swą samotniczą interakcję ze słowem, tekstem, czcionkami. Brak w tym wszystkim człowieka. Są tylko czcionki, zdania, akapity - przejawy aktywności ludzkiej poukładane w swoisty kod. Podobno to one niosą emocje.
Ale ja już dawno przestałam doszukiwać się w tym śladów życia. Nie taka moja rola.
Jestem tylko ogniwem służącym do przetwarzania kodów.


****
I tak, stało się: do Miasta przywędrowała zima.

Miasto pokrył lśniący śnieżny koc, otulił gołe i przemarznięte drzewa, dyskretnie ukrył przed naszym wzrokiem zrudziałe i upstrzone psim kałem trawniki. Nocna listopadowa szarość przycupnęła na chwile zakryta białą płachtą. Ona tam jest, wciąż czyha na nas, przyczajona pod białą zasłoną, ale chwilowo jej nie widać.
I dobrze. Było to nam potrzebne. Wyglądam przez okno i oddycham z ulgą. Oczy porażone oślepiającym blaskiem wysyłają do mózgu pobudzające elektryczne impulsy. Ratunek przyszedł w ostatnim momencie: już powoli pogrążaliśmy się w pustce, mrok wyciągnął po nas swe łapska.

Gdyby nie ta wszechobecna biała otulina powoli zadusiłaby nas i stłamsiła szara mgła. Umarlibyśmy powoli dogorywając z niedoświetlenia: stopniowo zanikałyby nasze receptory dopaminowe i opadały liście życia.

Usychalibyśmy tak stojąc jak i marznąc na przystankach tramwajowych, nasze szklane, wyblakłe i przemrożone tęczówki odbijałyby tylko trupią szarość.

A tak – mamy śnieg.
Biały opatrunek dla dusz utopionych w sezonowej depresji.

sobota, 20 listopada 2010

Hybrydy w miejskim korku

Popołudniowy korek w centrum Miasta gęstnieje już parę minut po trzeciej.
O tej porze późnojesienne niebo ciemnieje, dzień szarzeje a na ulicach i arteriach Miasta przybywa aut.

Smagani zimnym wiatrem, zmoczeni deszczem i desperacko poszukujący ciepła przenosimy się do ciepłych, ciasnych wnętrz, wtulamy się w ciepłe fotele. Patrzymy na Miasto i życie z perspektywy naszych księżycowych kapsuł.


W piątkowy wieczór setki aut ugrzęzły, jak co tydzień, w niekończącym się bagnie Trasy Toruńskiej, zaplątane w sieć korka, przeciągającą je powoli, siłą bezwładności w kierunku Białołęki.
Kolorowy, ociężały wąż toczy się powoli, parując i sapiąc spalinami w kierunku, z którego nie ma odwrotu.

Wydawałoby się, że teraz właśnie tu tętni życie Miasta.
Ten ruch, przemieszczanie się jest jedną z naszych form bytu, trwania, interakcji. Ugrzęźliśmy wpisani w ten ruch, zamknięci w pułapce bez wyjścia.

Na zakorkowanej ulicy przepoczwarzamy się w inne istoty. To już nie my, ale hybrydy „człowiek-samochód”: połączeni krwiobiegiem pedału gazu i sprzęgła, zjednoczeni tętnem dźwigni zmiany biegów, wspólnie sterujący mózgiem kierownicy, poruszający szkieletem podwozia, zerkający za siebie oczami lusterek wstecznych, my, hybrydy „człowiek-samochód” stajemy się częścią korka, jego ciałem.

Ciałem wielorakim: tętniącym złymi emocjami, kipiącym gniewem i frustracją. Tkwiąc w ciasnej, metalowej skorupie i rozglądając się wokół w poszukiwaniu znamion życia widzimy tylko twory z kolorowej blachy, światła reflektorów i niewyraźnie majaczące cienie - cienie bez twarzy. Dlatego też nasze emocje nie mają imion, gniew nie ma oblicza. I ten bezimienny gniew: co raz bardziej rozszalały, nieposkromiony, wymyka się spoza naszej kontroli.
Parują z nas pełne wściekłości gesty, przekleństwa, nasze twarze skręcają się w paroksyzmach złości. Zamiast krzyczeć, naciskamy klakson: on w naszym imieniu ciska przekleństwa, wymierza bolesne ciosy.
Road rage to gniew hybryd, tych istot w które przepoczwarzyło nas Miasto.

piątek, 12 listopada 2010

Lecą liście, idzie noc

Druga połowa listopada.
Jesień rozpanoszyła się w Mieście na dobre.
Zawładnęła Miastem, potrząsnęła mocno koronami drzew, brutalnie zrzucając z nich liście, nielitościwie smagając je wiatrem i deszczem.
Stoją gołe, zawstydzone i pomstując wyciągają ku niebu swe wychudzone konary.

Nadchodzi czas mroku, epoka nocy. Speszony dzień pojawia się na chwilę, po czym szybko chowa się do dziupli, ciemnej i bezpiecznej, aby tam bezpiecznie przezimować. Rozpanoszona noc sprawia, że Miasto błyszczy inaczej, chętniej odziewa się w błyskotki. Kontury nikną, ze swoich kryjówek wypełzają na miasto bezcielesne świetlne twory.
Teraz noc będzie do nich należeć.
Tu i ówdzie rozbłyskują ślepia przedświątecznych neonów i choć do świąt jeszcze hen, hen, chodzą słuchy, że Święty Mikołaj już przybył do Stolicy.
Lada dzień choinki założą swe błyszcząco świetlane sukienki, i będą paradować dumnie i tłumnie, kłując w oczy swym barokowym, rozgwieżdżonym blaskiem jesienne ogołocone drzewa- straszydła.

piątek, 5 listopada 2010

Wschody, zachody i... ślady na śniegu

Im dłużej żyję, tym więcej fascynujących – a jednak przeoczywistych zjawisk dostrzegam.



 ***********************************************************************
W Beskidzie Żywieckim u schyłku października jesień z zimą postanowiły pomieszać się na dobre we wspólnym kotle.
Jesień ozłociła wszystko wspomnieniem lata, zapachem lata, dymiącym, dojrzałojesiennym słoncem. Liście na drzewach zalała gama rudości i żółcieni. 



A tu nagle, bum, spadła zima, jak grom z jasnego nieba. W ciągu kilku godzin nastąpiła zmiana scenerii i rekwizytów. Górskie świerki ubrał śnieg, szlaki pokrył biały dywan. Zrobiło się mikołajowo, christmasowo, tak jakoś kosmicznie.


Zima ukazała nam ślady dzikich zwierząt: tych niewidocznych, nieuchwytnych, spłoszonych – doskonale widoczne na świeżym śniegu. Beskidzkie szlaki przemierzały wraz z nami sarny, jelenie, zające. Zima bezwzględnie zdemaskowała ich ścieżki. Spotkaliśmy też trop niedźwiedzia. Miś podpisał się na szlaku łańcuszkiem swych łap. Jeszcze nie zdążył zapaść w sen zimowy, gdyż zima wyskoczyła na niego jak diabeł z pudełka.

sobota, 30 października 2010

Krok pierwszy: Aby nie zabłądzić w podziemiach

Pokrętne, dudniące swym dziwacznym, mechanicznym tętnem. Opromienione sztucznym światłem jarzeniówek. Udekorowane fałszywymi kwiatami neonów i reklam. Parujące nieustannym pośpiechem. Kaleczące uszy hałasem, drażniące nos dziwną mieszanką spoconego tłumu, kurzu i zapiekanek.
Podziemia przy Dworcu Centralnym w Warszawie. Mityczny labirynt przyjezdnych, przybywających do Miasta, droga niepewnej ucieczki przed ukrytym gdzieś, niewidzialnym Minotaurem. Kto był i nie zgubił się i nie pobłądził, nie zaplątał się w sieci, oszołomiony tłumem i kaskadą decybeli? Kto choć przez chwile nie doświadczył swej marności, słabości, zagubienia i bezradności?
To miejsce dla tych, co pewnie stoją na ziemi, którym ziemia pokornie służy i ściele się u stóp. Dla tych, którzy wiedzą, dokąd kroczyć i których broni tarcza siły: przez chaosem, napierającym tłumem, niepewnością. To miejsce dla tych, którym udaje się nie zatonąć i których wewnętrzny kompas bezbłędnie prowadzi na właściwy brzeg mimo uporczywych zakłóceń w eterze.
Pamiętam ten pierwszy raz, gdy trafiłam na właściwy brzeg. Gdy labirynt przestał być labiryntem a stał się solidnym i bezpiecznym ciągiem matematycznym. Pamiętam, gdy wynurzyłam się z tego podziemnego świata, dziarsko wiosłując poprzez biegnący we wszystkich kierunkach tłum i bezbłędnie trafiłam na przystanek siedemnastki, gdy po raz pierwszy nie musiałam zagłuszać lęku i bicia serca, gdy poczułam, że już trochę oswoiłam Miasto.
I wtedy Miasto się ono bardziej moje, a ja – bardziej jego.
Posted by Picasa

środa, 20 października 2010

Z ziemi nieobiecanej

Najpiękniejsze Warszawianki to przyjezdne” tak śpiewała kiedyś Irena Santor. Kilka lat temu hasło to rozbłysło nad fasadą Dworca Fabrycznego w Łodzi. Jako transparent. 



Uśmiechnęłam się, gdy zobaczyłam ten lekko kosmiczny banner:
 „No i co drogie moje miasto chcesz mi powiedzieć. Nie zatrzymasz mnie i tak. Już za późno.”
Bezbronne i biedne miasto w taki sposób żegnało się ze swymi mieszkańcami, których codziennie zgarniał ze smutnego łódzkiego peronu pociąg dziejów. Nie potrafiło ich zatrzymać, potrafiło im tylko bezradnie pomachać na pożegnanie transparentem o przyjezdnych Warszawiankach, dając upust własnej frustracji i bezradności.
A przyjezdne Warszawianki niezmiennie przyciągał i obezwładniał silny magnes innego drapieżnego, zachłannego Miasta.  Wpadały do pociągu, ulegając obezwładniającej sile poziomej grawitacji .
Warszawa zapuściła swoje monstrualne korzenie hen daleko, oplotła nim całą swą okolicę, miasteczka i wioski, kusząc i mamiąc niczym bies, łapczywie wyciągała soki witalne, zostawiając tylko smutek, marazm i ziemię jałową.  Ziemię nikomu nieobiecaną.
Byle dalej, więcej, mocniej.
Ten korzeń, to kłącze wiło się w drapieżnych splotach wzdłuż torów linii kolejowej Łódź-Warszawa i docierało aż na peron Dworca Fabrycznego.
 Dziesięć lat temu coś mnie mocno chwyciło, szarpnęło.
To był właśnie kawałek tego korzenia, który znienacka oplótł mi kostkę u nogi i pociągnął w stronę Miasta.

wtorek, 19 października 2010

Pierwsze koty...

Pierwsze koty za płoty. A zatem stało się. Oto moja miejscówka w sieci. Jeszcze nie czuję się zbyt pewnie, jak w nieznanym pokoju hotelowym: wszystko obce: łóżko, lampa, wieszaki na ręczniki. Powoli rozglądam się i tworzę własną przestrzeń. Tu.

A o czym będzie?

Będzie chaotycznie, nie zawsze linearnie. Bo rzeczywistość jest, zaprawdę, chaotyczna i niepoukładana.

Będzie o Warszawie, bo to miasto o wielu duszach: złych i dobrych, prawdziwych i fałszywych. Miasto fascynacji i rozczarowań.

Będzie o przemijaniu. Bo życie to taki przemijalnik, trochę umieralnik.
Każdego dnia nas ubywa, niepostrzeżenie, przybywa siwych włosów, zmarszczek: przybywa rownież zmarszczek w systemie nerwowym - te bywają najbardziej dotkliwe.
Zmieniamy się ciągle nie w to, co trzeba. Stajemy się nie tym, kim byśmy być chcieli. Często ewoluujemy do tyłu. A na koniec ulatujemy w niebyt. Tak to już jest skonstruowana ta machina wszechrzeczy.

Warszawa to miasto, które żyje zbyt szybko, aby pozwolić nam odczuć własne przemijanie. Dni zawijają się w szary papier kalendarza. Przemijamy cicho i niezauważalnie.
Giniemy gdzieś w grząskich decybelach, zaplątani w pośpiechu, goniąc własny ogon.
Głośno tętni nie zawsze czułe serce wielkiego miasta, nie słyszymy jak krzyczy coś w nas, jak się coś w nas łamie.
Będzie o tym, co krzyczy.
I o tym, co tylko szepcze. Od czasu do czasu.