sobota, 25 stycznia 2014

Letarg



W mroźne, styczniowe popołudnie zjeżdżam z autostrady A2 zjazdem oznaczonym Łódź Północ. 

Wybudzam się z ponad godzinnego transopędu, redukuję bieg, zdejmuję nogę z gazu. Dwupasmówka przeobraża się w wąską szosę. Szosa cierpliwie prowadzi mnie do miejsca, gdzie stoi zielony drogowskaz z napisem Łódź.
 I tylko tyle, bo miasta nie widać. Jest tylko gęstniejąca ciemność, drzewa, połacie śniegu. Gdzieś w oddali światełka piętrowych budynków.
Ciemno już. Dochodzi siedemnasta. Drogę pokazują mi reflektory samochodów jadących z naprzeciwka. Lampy uliczne oszczędnie oświetlają rogatki miasta.
Docieram do Śródmieścia. Na ulicach króluje szarość utopiona w nocy. Tu i tam, połyskują neony sklepików, jak lampki na cmentarzu.
 Miasto wydaje się drzemać. Ciemne, przydymione i ospałe. Ulice oświetlone minimalistycznie. Może to miasto, znużone sobą i swoją szarością, uznało, że to koniec dnia, przykryło się ciemnym kocem i zapadło w letarg? A może ktoś celowo pogasił światła, żeby nie zakłócały snu osypującym się ze starości kamienicom?
Błyskające tu i ówdzie w oknach światła w oknach wydają się być zimne, wystraszone, niegościnne i nic nie obiecują.
Jak chłodny rosół, czekający samotnie na stole, na kogoś mocno spóźnionego, kto i tak raczej już nie przyjdzie.

 I nic się nie zmienia. I wszystko trwa. Niezależnie od tego, że gdzieś indziej czas pędzi nieprzerwanym dynamicznym strumieniem jak rozpędzone auta przejeżdżające odcinkiem autostrady A2 Warszawa – Poznań.
Takie same dziury w chodniku, co ponad dziesięć lat temu, gdy stąd wyjechałam. Jeszcze mocniej nadwyrężone wiekiem fasady kamienic. Jeszcze bardziej osypujące się tynki. Taki sam zapach stęchłego moczu w oficynie. 

Jedynie tu i tam, rozkwitają na murach, nowe esy floresy namalowane przez grafficiarzy. To znak, że mury jednak niosą w sobie jakieś życie. Życie uparcie gdzieś kiełkuje, zmieniając tylko formy, wyrastając jak huba na martwym, zmurszałym, dawno przewróconym dębie.
A może mylę się? A może nic nie rozumiem? Bo może ten pozorny letarg, ten marazm, ta ciemność są tylko przykrywką, dla czegoś jeszcze?

czwartek, 23 stycznia 2014

Trening



Mając konstrukcję depresyjną, trzeba się cieszyć każdym piknięciem endorfin. A gdy endorfiny są leniwe to potrząsnąć nimi, zamieszać je jak plażowego drinka, wycisnąć z nich sok. 
Żeby chociaż przez chwilę zalały nam osłupiały od monochromatycznej codzienności wzrok kolorowym prysznicem.

Od kilku miesięcy biegam na siłownię, żeby pograć sobie z endorfinami w ping ponga. Inne używki działają krótko i zwodniczo. Ta jest najpewniejsza. Podłączam się do bieżni, jak smartfon do ładowarki. Łypiąc okiem na wskazania licznika kilometrów i spalacza kalorii powoli i systematycznie liczę oddechy, dawkując je łyżeczka po łyżeczce, tak żeby wystarczyło ich na pięć długich kilometrów monotonnego biegu.  
 W słuchawkach dudni jakaś amerykańska stacja internetowa. Czasem w uszach przeskakują iskry. A ja, ociekając wodą i ścierając z czoła skroploną sól, pobieram prąd.
Prąd, który później napnie każdy mój mięsień.  
Tak, żebym poczuła, jak bardzo jest mój. 

Moje ociężałe ciało odzyskuje lekkość bąbelków szampana. Grawitacja też wydaje się łaskawsza, traktuje mnie z pobłażaniem, nie ciągnie mnie w dół, wsysając jak lej do samego centrum Ziemi, nie czepia się rękawa.
Delikatnie tylko łaskocze mnie w pięty, gdy wracając do domu wskakuję na krawężnik. A we mnie falują łany, przez parę chwil.

sobota, 4 stycznia 2014

Uszy



Stoję w kuchni siekając brokuły. W pokoju obok, jak każdego popołudnia, mój syn buszuje na dywanie wraz z armią pojazdów. Cichutko pobrzękuje radio.

Z tej plątaniny dźwięków nagle wydobywa się jeden: taki nietypowy, głośniejszy. Moje uszy się lekko niepokoją. Upadł? Zrzucił coś na siebie? Sturlał się z kanapy?
Uciekam od brokułów i zaglądam do pokoju. Nie, nic groźnego się nie dzieje, poza tym że ze skrzyni spadł metalowy tramwaj.
Chwilę później moje uszy znów stają na baczność. Tym razem dlatego, że nie słyszą żadnych swojskich dźwięków.
Znów z rosnącym niepokojem nasłuchuję, strzygę nimi jak sarna w lesie. 
Czy zajrzeć, czy może nie trzeba panikować? 
Czy właśnie nie przeżuwa kawałka gumy, albo nie połknął zabłąkanej pół roku temu dziesięciogroszówki? 

Czuję, że moje uszy wypełnia po brzegi jakaś atawistyczna czujność, czujność nie do wyłączenia. 

Nagminnie nasłuchują też przez sen dźwięków z dziecięcego łóżeczka, chociaż już moje sny są głębsze i spokojniejsze niż dwa lata temu.
Teraz też już śpi. Uszy rejestrują każdy jego głębszy oddech, stęknięcie. 
Wiem, kiedy czasem ssie kciuk, miarowo ciamkając.
 Odgłosy przekręcania się, dudnienie nóżek o szczebelki - nic z tych rzeczy przed czujnym jak Cerber uchem się nie ukryje. 
Oczy czasem się zamykają i odpływają w sen, ale uszy nigdy nie idą spać.
Wiecznie pracujące radary, co wzięły na siebie bardzo męczącą misję uderzania na alarm.