wtorek, 24 kwietnia 2012

Fear of Flying

Ten najbardziej podniebny z moich lęków przyszedł do mnie nagle, w trakcie lotu niedużym embraerem z Genewy na Okęcie.

 Od samego początku coś było nie tak. Odlot był mocno opóźniony, maszyna ciężko odbiła się od płyty lotniska tonąc w strugach deszczu i gęstniejącym mroku. A później wstrząsały nią konwulsyjnie turbulencje nad Alpami. Były tak silne, że otwierały się schowki bagażowe pod sklepieniem pokładu. Co pewien czas gasło światło w kabinie.

I wtedy ten lęk wyczołgał się z czarnej otchłani za oknem wysmaganym deszczem i usiadł na wolnym fotelu, tuż obok mnie. Ścisnął mnie za rękę, a później za gardło i do tej pory nie wypuścił. Mój uparty-upiorny towarzysz każdego podniebnego rejsu.

Nieraz próbowałam stawić mu czoła, ale walka była nierówna. Oponent był przebiegły, nakarmiony do syta wyobraźnią. Wychodziłam z tej walki coraz mocniej potrzaskana. Każde drgnięcie machiny, nagła zmiana vibrato buczącego silnika, pochylenie kadłuba boleśnie szarpały niewidzialne niteczki panicznego strachu. Po wielokroć czułam, że spadam w dół, na zatracenie, chociaż samolot trzymał kurs.

Czułam, że jestem o krok, o włos, o jedno drgnienie od czegoś przeokropnego, nieuniknionego. Walczyłam o życie, o kolejną minutę przetrwania.

Wysuszone z przerażenia gardło zatykał kłębek niewidzialnej waty, sztuczne powietrze na pokładzie pasażerskim nie nadawało się do oddychania, czułam płuca nabierają jedynie próżnię, dusił mnie każdy oddech i żołądek zawiązywał się w ciasny supeł.  Czuwałam, żeby w krytycznej sytuacji móc szybko rozwinąć skrzydła, katapultując się w otchłań.

 Przed sobą widziałam pancerne drzwi kokpitu, zamknięte na cztery spusty. Za nimi ważył się los dwustu istnień na pokładzie, długim, wąskim, klaustrofobicznym. Za nimi gdzieś ukrywa swoją twarz niewidzialny i niedostępny pilot. Widzę oczami wyobraźni, jak ruchy jego rąk, gałek ocznych i fale mózgowe decydują o naszym zbiorowym być lub nie być.

 I ten mój zegarek na ręku z wolno poruszającą się wskazówką. Kolejne sekundy darowanego życia. Topiel chmur, gęsta mgła, obręcz zaciskająca się na głowie - faza poprzedzająca lądowanie. Sekundy płyną na zwolnionych obrotach, minuty rozpadają się w kwadranse, kwadranse rozciągają się jak guma w godziny.

Przeklinam siebie za kolejną decyzję, która pchnęła mnie w to miejsce, do tej kabiny tortur, w niewyobrażalny wir utraty kontroli i wolno kapiącego czasu. Klimatyzator pokładowy niczym odkurzacz wysysa resztki mojej odwagi.

 Ile czasu trwa spadanie, nieuchronność losu, czy zdążę jeszcze wysłać esemesa, pożegnać się z żywymi? Czy zdążą mi wyrosnąć pióra na ramionach, czy pióra te uniosą mnie jednak ku życiu?

 Raz, gdy poczułam znajomy dreszcz strachu gdzieś w zagłębieniu pomiędzy łopatkami, pomyślałam: „A może jednak to zawiązek skrzydeł?”

środa, 4 kwietnia 2012

Aerobic

Dziś po południu lekko uchyliłam okna na świat. Mieszkanie nabrało w płuca powiew kwietniowego powietrza, zaciągnęło się nim entuzjastycznie, jak aromatyczną shishą, ciepły podmuch wiosny czule potarmosił tiulową firanę, spiralnie zakręcił się po pokoju.

Chyłkiem wyparowały z pokoju resztki zimy, zamróz schował się gdzieś za zakurzonym kaloryferem.

W tym samym czasie, jak co roku, w oszklonej, półkolistej witrynie hali sportowej po drugiej stronie uliczki też wiosna uchyliła okna. Słyszałam, jak wnętrze nagle zatętniło dźwiękiem, energią - właśnie zaczęła się popołudniowa sesja aerobiku.

Poprzez uchylone okna w witrynie na świat wyskakują rytmiczne komendy instruktorki aerobiku:

„Bejzik, kolana dwa”
„Nii -ap, wii-step”

„Wii step, step-el, jeszcze raz wii-step,
Dwa kolana, dwa!!
Słowa rozbrzmiewają coraz donośniej, rączo przebiegają przez parking i uliczkę. Odbijają się od murów, sprężynując po trawnikach, docierają w podskokach tuż pod moje uchylone okno. Ochoczo pną się po murze i wskakują do pokoju bez pytania. Pewne siebie, zadziorne.
Liftbak i znów beejzik!
Nii-ap, nii-ap, dwa kolana, kwadrat.
Głos dziarsko wpada do pokoju, słowa krążą wokół mojej głowy. Coś dynamicznie chwyta mnie za ramię. Mnie? Do Mnie? Dla mnie?

Gdyby moja doba wyjęła z sekretnej kieszonki czasu jeszcze te dwie zabłąkane godziny, pewnie zapakowałabym czarny sztruksowy plecak i pobiegła rączo na drugą stronę ulicy, za szklaną witrynę. Pewnie dołączyłabym do tej grupy idealnych ciał w jedynie politycznie poprawnym rozmiarze iks es, grupy zgodnie i w równym szeregu wymachującej kończynami w rytm przeboju jakiejś tam Shakiry.
Przez czterdzieści pięć nieskonczenie długich minut zaprzęgłabym ciało do stepowego transu, forsownie stepowałabym prężąc niewidzialne muskuły. A na deser, w nagrodę wysączyłabym duszkiem niebieskiego Powerade’a, zimnego jak lód. Do dna. Otumaniona endorfinowym hajem.
jeszcze raz wi-step!
I na jogę też bym też później pobiegła. I na kurs portugalskiego w innej części Miasta.
I joga, i kurs portugalskiego, i aerobik.
***
A póki co przymykam oczy nieco już udręczone drgającą poświatą ekranu laptopa, masuję dłonią zgięty pałąk karku obolałego od ślęczenia przy komputerze.
„Liftbak…”
Nie, ten głos chyba jednak mnie nie woła

On tak po prostu wpadł tu jak zabłąkana mucha, absolutnie niezamierzenie.
A teraz co raz mocniej posiniaczony desperacko odbija się do ścian, nie widząc drogi ucieczki. Potrzepoce sobie tak przez chwilę, opadnie z sił i uschnie.

„Dwa kolana, dwa…”