środa, 26 grudnia 2012

Święta to, nieprawdaż?




Święta. Te grudniowe.
Opadają skrzydła, wyczerpało się adrenalinowe paliwo. Napęd, który popędza nas całkiem sprawnie w przedświątecznym maglu, nagle okazuje się bezużyteczny.
Wychodzimy na jakiś czas z bloków startowych, ściągamy korki sprinterskie, wkładamy miękkie kapciuchy. Albo niebotyczne szpilki, de gustibus, jak mawiają.
No i stało się też u mnie. Napompowana dętka zaliczyła gumę. Bum, ała!!!
W sam Wigilijny wieczór, przy szumie radiowej kolędy.
 Pełnicielka licznych mniej i bardziej podniosłych funkcji życiowych, chwilami totalnie ze sobą nieskompatybilizowanych i co rusz trykających się po łebkach jak stłoczone barany, wisząca na łucie szczęścia, tudzież na prowerbialnej już adrenalinie, nagle odczuwa, że mimo donośności chórów anieskich, wypuszczonych w wigiljny eter przez Trójkę, złe podstępnie wtargnęło w jej trzewia i wstrząsa je co jakiś czas kakofonicznym doznaniem zimno-ciepło.

Klasyka gatunku, znak czasów, książkowy przykład postresowego opadu adrenaliny.

 Oto całe podsumowanie, banalne jak przesolony rosół.
Ale żeby gorączka 39 stopni? Żeby aż tak? Od razu? No niby pojawiały się jakieś tam klasyczne znaki ostrzegawcze, od paru dni gluty w nosie i jeżyk w gardle, ale niezrównany adrenalinowy power wciąż ciągnął w górę, za szelki.
I tak olałam złowróżbne zwiastuny.

Rany, ostatnią taką gorączkę termometry rtęciowe zarejestrowały pod moją pachą chyba w ubiegłym stuleciu. I to ze słusznych powodów, o ile mnie pamięć nie wiedzie na manowce.

Akcja ratunkowa była jednak dość szybka i poskładana. Adrenalina jednak znów postawiła na baczność, tych, których postawić było trzeba. Oraz parę innych przypadkowych jednostek.
 Po pierwsze, jako spanikowana macierz zarządziłam stan wyjątkowy, w tym izolację synka.

Po drugie. Tak profilaktycznie. Maski na twarz! No niekoniecznie przeciwgazowe, bo te apteczne za 0,60 PLN też przekonująco wprowadzają atmosferę ponurej pandemii, śmiertelnej powagi i  rozsądku bez krztyny kpiny.
Po trzecie. Matkę siejącą wirusa należało odizolować od reszty społeczności i objąć leczeniem fachowym*

* (Naiwnie łudzę się że to wszystko coś da – ech, po co ja łykałam tę medyczną wiedzę, dotyczącą okresów inkubacji i tak dalej, nawet złudzenia nie dają otuchy. Guglowa trucizna, tfu, tfu, tak sobie Polka po szkodzie żałośnie pluję w trzęsącą się w malignie brodę)
Dodatkowo, na polu bitwy pojawił się lekarz, a wraz z nim, co było logicznie przewidywalne, jakieś pół kilograma barwnie zapakowanej farmacji, które zaordynowałam sobie bohatersko od razu hurtem i centralnie w schorowane trzewia - stówą wspomagając przy tej okazji przemysł farmaceutyczny.
 O nie, nie uwielbiam farmacji! Rzadko się tak chemizuję dobrowolnie w imię większego dobra.
 Ale bańki i olej lniany zostały hen, hen, jakieś 136 kilometrów stąd.

A ten strzał chemiczny, to miał być strzał racy w niebo, strzał ostatniej szansy. I trzeba było wystrzelić.

W ramach izolacji wypuściłam też tatę z synkiem do Miasta wiadomego, będącego onegdaj bohaterem tego bloga. Pożegnałam ich w stanie duchowym nieco smutnym i zatroskanym.

A sama pozostałam w Łodzi, do czasu wytrzewienia ze mnie robala, co mnie toczy, i co malignę na mnie zesłał.
I tak sobie siedzę pierwszy raz od wielu, wielu…
Dni?
Miesięcy
Lat?
Kontemplując gluta w nosie i cykliczne kaszlowe poszczekiwania.
Sama, w ciszy.
Bez bloków startowych na podłodze, bez korków na nogach. Posiedzę tak jeszcze z dzień, może dwa. Nie nastawiając uszu, nie prężąc mięśni karku, w pozycji gotowi do startu.
Siedzę przy moim biurku starym, powleczonym jakimś szajsowatą lakierobejcą, gdzie świeci nad głową moja stara lampa nabiurkowa. Biurku, przy którym  pisałam ściągi do egzaminu z gramatyki kontrastywnej. O czwartej nad ranem.

Jak czasem to potrzebne! Taki brejk. 

Ale do tego potrzebni są też inni. Zmiennicy, którzy przejmą ster, kierownicę, mostek kapitański.

Na przykład taki mąż i taki syn. I fajnie, że są teraz razem tam, gdzie są, i mogą się przez parę dni obejść beze mnie. Nacieszyć sobą po faceciemu. Bez mojego babinego biadolenia.

A ja bez wątpienia sama przed sobą ustawiłam te nieodłączne bloki startowe.
 I wiecie co?
Dziś nie mam gorączki.
Ani bloków startowych pod moim starym, studenckim biurkiem.
Ani zatroskanej duszy. Jeno spokój.
Wesołych Świąt!