niedziela, 12 kwietnia 2015

La Luna

Spoglądałam  sobie wczoraj, późnym wieczorem, na Księżyc, przez duże okno w naszym kuchnio- pokoju. Przy zgaszonym świetle.  Zawisł sobie nad dachami nowo wybudowanego żoliborskiego osiedla, jak okrągły kinkiet nie do pary, wylicytowany na allegro. Tak jak zawsze, gdy go widzę, wisi sobie, smutny, nieco, skacowany, jak ciut już przepalona halogenówka, zimny, ale jakiś taki bezpieczny.  Dyskretnie tak jakby uśmiechający się tym swoim niewidzialnym, podskórnym uśmieszkiem.

Jak to możliwe, że ten Księżyc wisiał sobie nad nami niezmiennie, jak ten allegrowy kinkiet, od miliardów lat? Od czasów protoceratopsa i tarbozaura, o których mój syn może  rozprawiać bez końca?  Czy to możliwe, że to wciąż ten sam Pan Luna, do którego wyły  niezliczone pokolenia  wiejskich i miejskich psów, wilków, prawilków, i może nawet wilkołaków?

Czuję, jak patrząc mu prosto  w twarz, zastygam przez kilka sekund, przed czymś, co dla mnie niepojętne w swym ogromie, niezależnie od tego, jak pompatycznie to brzmi.  Ja zastygam. Ale zegar na serwantce tyka nieprzerwanie, bezbarwnie buczy lodówka marki gorenje i grzeje kaloryfer pod parapetem. Pod moim oknem na Żoliborzu chwilowo nie słychać wilczych ni psich pojękiwań, tylko wentylator sąsiedniego biurowca, ale pewnie gdzieś tam, hen, nad lasami, ku niebu wysoko, powoli i mozolnie wspinają się, ku górze, po drabinach, wycia ciężkie jak ołów.

A ja, dziwnym trafem, jestem tam wysoko i tu nisko, z nosem przyklejonym do szyby, czując jak grzejnik ogrzewa mi nogi. I Ty też mnie grzejesz Księżycu, peerelowska neonówko. Grzejąc dodajesz mi odwagi, nadziei jakiejś ciepłej. Bo wiem, że co by się nie działo, i gdziekolwiek by mnie licho nie zaniosło, Ty będziesz ze mną, jak zawsze, nawet, jeżeli  ten ciężki świat zawali mi się na głowę jeszcze bardziej, niż teraz. Solidnie, niezawodnie, po prostu będziesz, nie zgaśniesz. I będziemy mogli sobie pogadać w milczeniu.

Bim-bom, wybiła północ. Czas na sen, jutro kolejny dzień bezsensownej bieganiny.

Chciałabym, Mister Moon, Seňor Luna, żebyś podpowiedział mi, co mam zrobić, w którą stronę skierować ten mój rozklekotany wózek, bo nie wiem, do cholery jasnej ciasnej, nie mam pojęcia… GPS  w mojej głowie nie działa, mapy są nieczytelne, kompas szlag trafił, więc patrzę na ciebie, jak na wyrocznię jakąś,  blada twarzy o trupim odcieniu. Przecież tyle już widziałeś! Ludzkich losów. Psich losów. Losów triceratopsów.  I  tych pierwszych jednokomórkowych glonów,  które to raczyły na tej dziwnej planecie rozdmuchać życie w coraz to bardziej złożone formy. No więc, gapię się na Ciebie, wciąż w bezruchu, jak sroka w gnat, zaklęta, urzeczona, zmieniona w jeden ogromny znak zapytania… 

?