niedziela, 29 lipca 2012

Jabłka


Kończy się lipiec. Tegoroczne lato dobiło już do swojej pełni i zaowocowało jabłkami. Jabłka tej pory roku są z reguły twarde, soczyste i kwaśne. Często mają skórki pochlapane apetyczną czerwienią. Te jesienne smakują inaczej – pełnią słodyczy, nostalgią i chłodem. A te zimowe są tak jakby przywiezione z innej planety, dojrzałe, kształtne i gładkie, niesione w reklamówce poprzez śniegi, są jak bijące serca pełne życia. 

Jednym ze smaków mojego dzieciństwa był smak kradzionych jabłek, strząsanych ukradkiem długim kijem z drzewa rosnącego w ogrodzie sąsiada. Smakowały radosnym grzechem chichoczących  dziewięciolatków. Grzech był chrupiący i obficie tryskał sokiem. Takie nieokreślone soczyste słodko-kwaśne coś. A sąsiad przeklinał nas z oddali wąsatym barytonem i wymachiwał potężnymi pięściami. 

Jesiennymi i zimowymi jabłkami smakowały dłużące się i mroczne popołudnia w uniwersyteckiej bibliotece pomiędzy wykładami. Chrupiąca słodycz była jedyną słodką przekąską, którą dopuszczał reżim dietetyczny dwudziestolatki, pragnącej wyglądać chudziej niż Kate Moss. Jabłka były orężem do walki z pokusami takiej jak zapach sernika w kafejce, czy świeżych bułeczek w osiedlowym sklepie. Nie dawały sytości, ale potęgowały cierpiętnicze ssanie w żołądku. Wodziły na jeszcze większe pokuszenie.

A tym razem spotkaliśmy się z nimi na naszej podwarszawskiej działce. Czekały na nas w koszyku z ciemnej wikliny. Rumiane, nieduże, lokalne. Te akurat miały kwaskowaty aromat tych kradzionych grzechów dzieciństwa. Obietnicę czegoś dobrego, co nas czeka. Czy prawdziwą? 

Podzieliłam się nimi z synkiem. Po raz pierwszy w swym życiu przez kilka sekund niepewnie delektował się tym nieopisanym soczystym słodko-kwaśnym czymś.