Kończy się lipiec. Tegoroczne lato dobiło już do swojej
pełni i zaowocowało jabłkami. Jabłka tej pory roku są z reguły twarde, soczyste
i kwaśne. Często mają skórki pochlapane apetyczną czerwienią. Te jesienne
smakują inaczej – pełnią słodyczy, nostalgią i chłodem. A te zimowe są tak
jakby przywiezione z innej planety, dojrzałe, kształtne i gładkie, niesione w
reklamówce poprzez śniegi, są jak bijące serca pełne życia.
Jednym ze smaków mojego dzieciństwa był smak kradzionych jabłek, strząsanych
ukradkiem długim kijem z drzewa rosnącego w ogrodzie sąsiada. Smakowały
radosnym grzechem chichoczących dziewięciolatków. Grzech był chrupiący i
obficie tryskał sokiem. Takie nieokreślone soczyste słodko-kwaśne coś. A sąsiad
przeklinał nas z oddali wąsatym barytonem i wymachiwał potężnymi pięściami.
Jesiennymi i zimowymi jabłkami smakowały dłużące się i
mroczne popołudnia w uniwersyteckiej bibliotece pomiędzy wykładami. Chrupiąca
słodycz była jedyną słodką przekąską, którą dopuszczał reżim dietetyczny
dwudziestolatki, pragnącej wyglądać chudziej niż Kate Moss. Jabłka były orężem
do walki z pokusami takiej jak zapach sernika w kafejce, czy świeżych bułeczek
w osiedlowym sklepie. Nie dawały sytości, ale potęgowały cierpiętnicze ssanie w
żołądku. Wodziły na jeszcze większe pokuszenie.
A tym razem spotkaliśmy się z nimi na naszej podwarszawskiej
działce. Czekały na nas w koszyku z ciemnej wikliny. Rumiane, nieduże, lokalne.
Te akurat miały kwaskowaty aromat tych kradzionych grzechów dzieciństwa. Obietnicę
czegoś dobrego, co nas czeka. Czy prawdziwą?
Podzieliłam się nimi z synkiem. Po raz pierwszy w swym życiu
przez kilka sekund niepewnie delektował się tym nieopisanym soczystym słodko-kwaśnym
czymś.