piątek, 16 marca 2012

Macierzyństwo

Od kilku dni marcowe słońce radośnie złoci park, gołe i brudne pozimowe trawniki, poszarzałe pęki zeszłorocznych traw. Spacerujemy z synkiem po Parku Moczydło. Razem z lokalnymi kaczkami krzyżówkami cieszymy się z ocieplenia. Wzięłam swoją starą, styraną cyfrówkę. Trudno jednak sfotografować wczesnowiosenne słońce, ono jest takie chwiejne jeszcze, nieco trójwymiarowe, wymyka się obiektywom aparatów. Lepiej zresztą je chłonąć, fotosyntezując jak rośliny, niż uwieczniać.

Jeszcze rok temu o tej porze mój Synek był jedynie mglistym wyobrażeniem tego, co będzie. Siebie samego, mojego macierzyństwa, naszego dalszego współistnienia na świecie. Taki niedostrzegalny byt, widoczny jedynie jako migoczący zestaw czarno-białych plamek, pulsujący punkcik na ekranie monitora USG.

Dziś ten punkcik pulsuje sobie w samym centrum mojego wszechświata, centrum, które przesunęło swój ciężar gatunkowy z mojego ‘ego’ w innym kierunku. Już nie ja jestem tym kimś w samym środku wszechrzeczy. Bycie mamą to pożegnanie na dobre z własną pojedynczością i narodzenie się na nowo, w trybie wielokrotnosci.

Jako nie-matka definiowałam się jako żona, córka, przyjaciółka, pracownik lub szef. Teraz definiuję się od nowa, w zmienionej konfiguracji.
Dotąd żyłam pędząc gdzieś na oślep, goniąc nieuchwytności różne, teraz jak nigdy wyraźnie widzę przed sobą prawieczny sens istnienia.

Naukowcy stwierdzili, że mózg ciężarnej kobiety się nieodwracalnie zmienia, przygotowując ją do roli matki i przełączając na tryb "macierzynstwo" tak to rozegrała Natura. Powstają nowe połączenia pomiędzy neuronami.

Czuję się ewidentnie i bez ogródek zmanipulowana przez nieznane mi moce. Tak jakby część mojej istoty szarej zastąpiono inną substancją, coś skasowano, coś dodano, niczym w pamięci komputera. Niby obudowa wciąż taka sama, a jednak nic już nie jest tak, jak dotąd.

Kto tak ewidentnie manipulował w obrębie twardego dysku mojej świadomości, no przyznać się? Jedno wiadomo. Zaszły rewolucyjne zmiany - zmiany nieodwracalne, ale radosne.

Nowe wcielenie mnie. Jakie? Miejmy nadzieję, że lepsze, bo po liftingu i tuningu.
Teraz odbijając się w oczach świata już widzę dwie twarze, nie jedną, i niech tak zostanie. Na wieki wieków, amen.

I dobrze mi jest w tym nowym, innym świecie. Bardzo nawet dobrze. Zastanawiam się gdzie u licha tak długo byłam, gdy mnie tu nie było?

Uśmiecham się do wszystkich Mam
Tych z przeszłości, tych z teraźniejszości i tych in spe.

sobota, 3 marca 2012

Warszawa Koło

Jest taka dzielnica, zabłąkana struktura w tkance Miasta. Dzielnica, podziwiana ongiś przez Pabla Picassa. Miejsce, gdzie namalował swoją Syrenkę.
Taki strzępek przestrzeni niczyjej, który zadomowił się w lewobrzeżnej Warszawie. Przykleił się do Miasta, niedopasowany, chybiony, nijaki. Okruch socrealizmu, smutne resztki przedwojennych szklanych domów.

Tu mnie rzucił przypadek osiem lat temu. Ale przez cały ten czas przyglądam się tej dzielnicy jak gość. Ukradkiem trochę tu żyję. Mam chyba na szybkach okularów wypisaną frazę: „Jestem nietutejsza”.
Taki stan zawieszenia, hibernacji trwa od ośmiu lat. Nie potrafię tu jakoś zapuścić korzeni.

Kiedyś wydawało mi się, że lasek, tuż za oknami będzie pachniał świeżym wiosennym deszczem, wilgotną zielenią. A on pachnie szlamem, petami, oddechem pijaka drzemiącego na zawilgoconej parkowej ławeczce.

Nie potrafię stąd uciec. Czasem śledzę tęsknym wzrokiem przejeżdżające tramwaje, które niosą skłębiony tłum do lepszego świata. Gdzieś dalej.

A tu czas zatrzymał się w nieciekawym, nijakim punkcie, gdzie skrzywiła się wskazówka zegara. Marazm miarowo postukuje obcasami wypastowanych półbutów z lumpeksu po wyszczerbionych płytach chodnikowych, wspina się po odrapanych tynkach budynków z lat pięćdziesiątych, zerka do okien. Nuda jest jak wszechobecny szary kurz. Kurz obdrapanych szarych murów, wyszczerbionych chodników, który osiada na twarzach, na ubraniach i wdziera się do gardła.

Kurz ten wdarł się też w tryby wehikułu czasu, zatrzymał rzeczywistość, skołowaną, na mocnym rauszu, gdzieś na pograniczu epok. Sklepik przy Obozowej wciąż tkwi w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Pani za ladą w zwiędłym nylonowym fartuchu zamglonym wzrokiem hipnotyzuje przelatującą muchę. Fryzjer w oficynie ściera kurz z witryny.

Ulica tętni niby-życiem. Niby to miejsce żywe, ale jakieś martwe. Zatrzymany, wyblakły kadr z przeszłości.

Dzwonią dzwonki tramwajów, zniecierpliwione maszyny chcą jak najszybciej przemknąć przez to zastałe powietrze, ku lepszemu światu. Tam, gdzie tętni Życie, gdzie pulsują neony, gdzie Miasto przebiera swoje kamienice w coraz to nowsze trendy. Gdzie kusząco szepczą księgarenki, klubokawiarenki, gdzie mamią światełka, błędne ogniki, bannery reklamowe. Błyszczą kolorowe witryny. To tylko jakieś dziesięć przystanków, dwadzieścia minut drogi.
Wskakujemy na stopnie tramwaju, jak najprędzej, ruszajmy. To już najwyższy czas, by stąd wiać...