piątek, 3 lutego 2012

Karuzela


Do łóżeczka naszego synka przymocowaliśmy karuzelkę z misiami. Misie są miękkie i pluszowe. Błękitne, różowe i żółciutkie. Niewinne, słodkie i polukrowane. Bezpieczne. Ze skrzydełkami, w ciepłych kubraczkach.

Karuzelka ma ażurową latarnię, która w nocy na ścianę rzuca światełka i ruchome cienie. Latarnia obraca się wraz z misiami przy dźwiękach niemowlęcej katarynki. A wraz z nią obraca się świat światełek i cieni. Widać tańczące misie. Po ścianie wspinają się motyle, ulatują coraz wyżej, rozmywają na suficie.

Kiedyś, jakieś trzydzieści lat temu, wieczorową porą, już po dobranocce, nadchodziła godzina cieni. Wdrapywałam się na kanapę stojącą w ciemnym salonie, siadałam tuż obok taty wpatrzonego w błękitny ekran telewizora marki Neptun. Ciemny pokój, dorosły film w tle i błękitna poświata rozgadanego ekranu. Na ścianę, tuż nad kanapą padały światła ulicznej latarni, oświetlając ją bladą świetlistością.

Tata pokazywał mi jak ręce w magiczny sposób zaczarowują przestrzeń, światło latarni i ścianę. Dłonie zmieniały się w strusia, konia, koguta i krokodyla. Cienie na zaczarowanej ścianie zaczynały oddychać, biegać, gadać swoim językiem. Wędrujący po ścianie teatr wystawiał wieczorny spektakl o wiele bardziej fascynujący i namacalny, niż płaskie wycinanki w okienku telewizora drgające widmową poświatą.

A teraz, gdy zobaczyłam cieniste motyle na ścianie, wzrok nieoczekiwanie spłatał mi figla. Podniosła się kurtyna zapomnienia. Nagle na scenę wyobraźni powróciły znajome postacie. Znów zobaczyłam strusia, konia, koguta i krokodyla.
Wskoczyły na ścianę z zakamarków mojej niepamięci, aby znów zatańczyć wraz z misiami i motylkami.

Taty już nie ma. Mojego dzieciństwa też nie ma.
Czarno-białych telewizorów też już nie produkują.
Ale wiem, że struś, koń, kogut i krokodyl wciąż gdzieś tam są, na tej lub innej ścianie, w tej lub innej bajce, zawsze tam były, chwilowo ukryte w czapce niewidce zapomnienia, zagadane przez czas. Były, tylko czekały na na swój wielki come back.

Teraz nadszedł ich czas.

czwartek, 2 lutego 2012

Mróz

Do Miasta przybył mróz. Przyfrunął z północy, takie szare ptaszysko. Zatrzepotał sobie skrzydłami, zaskrzeczał, zgubił kilka szarych piór i powiało chłodem.
Zima osaczyła nas z każdej strony. Zasłaniamy twarze parawanem szalików, grzejąc się własnym oddechem. Z zamarzniętych ust powoli unosi się ciepła, wilgotna para i gaśnie w rozedrganym mrozie. Samochody puszczają szare bąki. Dymy z kominów wspinają się do góry po niewidzialnych drabinkach. Resztki ciepła bujają się w powietrzu niczym delikatny puch na wietrze, po czym bledną i gasną.
A nad tym wszystkim słońce i nieskazitelny błękit. Jasne powietrze i dzień przejrzysty jak łza. Nie dajcie się zwieść na manowce. Słoneczny dzień to tylko atrapa. Nieskazitelny błękit to tylko płaska dekoracja. Słońce dziś jest zimne i złe, a rozświetlone niebo fałszywie się uśmiecha. Pod tą atrapą, cienką kurtyną kryje się grobowa ciemność. Ciemność, która znienacka osacza życie, zabija gołębie na skwerkach i bezdomne koty.
Miasto chwilowo zastygło w blasku lodowatego słońca, ulice opustoszały, świat zapadł w hibernację – choć dopiero zbliża się południe. Coś wypłoszyło ptaki z białej, śnieżnej połaci zimowego trawnika.
Mróz stał się bohaterem mediów, chwilowym celebrytą.
A my przegraliśmy dziś z żywiołem, składamy broń, dziś nie będzie spaceru.
Dziś przycupniemy w domu, jak zwierzątka ukryte w bezpiecznej dziupli. Posłuchamy sobie zegara, jego tyk-tykania.