sobota, 30 października 2010

Krok pierwszy: Aby nie zabłądzić w podziemiach

Pokrętne, dudniące swym dziwacznym, mechanicznym tętnem. Opromienione sztucznym światłem jarzeniówek. Udekorowane fałszywymi kwiatami neonów i reklam. Parujące nieustannym pośpiechem. Kaleczące uszy hałasem, drażniące nos dziwną mieszanką spoconego tłumu, kurzu i zapiekanek.
Podziemia przy Dworcu Centralnym w Warszawie. Mityczny labirynt przyjezdnych, przybywających do Miasta, droga niepewnej ucieczki przed ukrytym gdzieś, niewidzialnym Minotaurem. Kto był i nie zgubił się i nie pobłądził, nie zaplątał się w sieci, oszołomiony tłumem i kaskadą decybeli? Kto choć przez chwile nie doświadczył swej marności, słabości, zagubienia i bezradności?
To miejsce dla tych, co pewnie stoją na ziemi, którym ziemia pokornie służy i ściele się u stóp. Dla tych, którzy wiedzą, dokąd kroczyć i których broni tarcza siły: przez chaosem, napierającym tłumem, niepewnością. To miejsce dla tych, którym udaje się nie zatonąć i których wewnętrzny kompas bezbłędnie prowadzi na właściwy brzeg mimo uporczywych zakłóceń w eterze.
Pamiętam ten pierwszy raz, gdy trafiłam na właściwy brzeg. Gdy labirynt przestał być labiryntem a stał się solidnym i bezpiecznym ciągiem matematycznym. Pamiętam, gdy wynurzyłam się z tego podziemnego świata, dziarsko wiosłując poprzez biegnący we wszystkich kierunkach tłum i bezbłędnie trafiłam na przystanek siedemnastki, gdy po raz pierwszy nie musiałam zagłuszać lęku i bicia serca, gdy poczułam, że już trochę oswoiłam Miasto.
I wtedy Miasto się ono bardziej moje, a ja – bardziej jego.
Posted by Picasa

środa, 20 października 2010

Z ziemi nieobiecanej

Najpiękniejsze Warszawianki to przyjezdne” tak śpiewała kiedyś Irena Santor. Kilka lat temu hasło to rozbłysło nad fasadą Dworca Fabrycznego w Łodzi. Jako transparent. 



Uśmiechnęłam się, gdy zobaczyłam ten lekko kosmiczny banner:
 „No i co drogie moje miasto chcesz mi powiedzieć. Nie zatrzymasz mnie i tak. Już za późno.”
Bezbronne i biedne miasto w taki sposób żegnało się ze swymi mieszkańcami, których codziennie zgarniał ze smutnego łódzkiego peronu pociąg dziejów. Nie potrafiło ich zatrzymać, potrafiło im tylko bezradnie pomachać na pożegnanie transparentem o przyjezdnych Warszawiankach, dając upust własnej frustracji i bezradności.
A przyjezdne Warszawianki niezmiennie przyciągał i obezwładniał silny magnes innego drapieżnego, zachłannego Miasta.  Wpadały do pociągu, ulegając obezwładniającej sile poziomej grawitacji .
Warszawa zapuściła swoje monstrualne korzenie hen daleko, oplotła nim całą swą okolicę, miasteczka i wioski, kusząc i mamiąc niczym bies, łapczywie wyciągała soki witalne, zostawiając tylko smutek, marazm i ziemię jałową.  Ziemię nikomu nieobiecaną.
Byle dalej, więcej, mocniej.
Ten korzeń, to kłącze wiło się w drapieżnych splotach wzdłuż torów linii kolejowej Łódź-Warszawa i docierało aż na peron Dworca Fabrycznego.
 Dziesięć lat temu coś mnie mocno chwyciło, szarpnęło.
To był właśnie kawałek tego korzenia, który znienacka oplótł mi kostkę u nogi i pociągnął w stronę Miasta.

wtorek, 19 października 2010

Pierwsze koty...

Pierwsze koty za płoty. A zatem stało się. Oto moja miejscówka w sieci. Jeszcze nie czuję się zbyt pewnie, jak w nieznanym pokoju hotelowym: wszystko obce: łóżko, lampa, wieszaki na ręczniki. Powoli rozglądam się i tworzę własną przestrzeń. Tu.

A o czym będzie?

Będzie chaotycznie, nie zawsze linearnie. Bo rzeczywistość jest, zaprawdę, chaotyczna i niepoukładana.

Będzie o Warszawie, bo to miasto o wielu duszach: złych i dobrych, prawdziwych i fałszywych. Miasto fascynacji i rozczarowań.

Będzie o przemijaniu. Bo życie to taki przemijalnik, trochę umieralnik.
Każdego dnia nas ubywa, niepostrzeżenie, przybywa siwych włosów, zmarszczek: przybywa rownież zmarszczek w systemie nerwowym - te bywają najbardziej dotkliwe.
Zmieniamy się ciągle nie w to, co trzeba. Stajemy się nie tym, kim byśmy być chcieli. Często ewoluujemy do tyłu. A na koniec ulatujemy w niebyt. Tak to już jest skonstruowana ta machina wszechrzeczy.

Warszawa to miasto, które żyje zbyt szybko, aby pozwolić nam odczuć własne przemijanie. Dni zawijają się w szary papier kalendarza. Przemijamy cicho i niezauważalnie.
Giniemy gdzieś w grząskich decybelach, zaplątani w pośpiechu, goniąc własny ogon.
Głośno tętni nie zawsze czułe serce wielkiego miasta, nie słyszymy jak krzyczy coś w nas, jak się coś w nas łamie.
Będzie o tym, co krzyczy.
I o tym, co tylko szepcze. Od czasu do czasu.