środa, 26 grudnia 2012

Święta to, nieprawdaż?




Święta. Te grudniowe.
Opadają skrzydła, wyczerpało się adrenalinowe paliwo. Napęd, który popędza nas całkiem sprawnie w przedświątecznym maglu, nagle okazuje się bezużyteczny.
Wychodzimy na jakiś czas z bloków startowych, ściągamy korki sprinterskie, wkładamy miękkie kapciuchy. Albo niebotyczne szpilki, de gustibus, jak mawiają.
No i stało się też u mnie. Napompowana dętka zaliczyła gumę. Bum, ała!!!
W sam Wigilijny wieczór, przy szumie radiowej kolędy.
 Pełnicielka licznych mniej i bardziej podniosłych funkcji życiowych, chwilami totalnie ze sobą nieskompatybilizowanych i co rusz trykających się po łebkach jak stłoczone barany, wisząca na łucie szczęścia, tudzież na prowerbialnej już adrenalinie, nagle odczuwa, że mimo donośności chórów anieskich, wypuszczonych w wigiljny eter przez Trójkę, złe podstępnie wtargnęło w jej trzewia i wstrząsa je co jakiś czas kakofonicznym doznaniem zimno-ciepło.

Klasyka gatunku, znak czasów, książkowy przykład postresowego opadu adrenaliny.

 Oto całe podsumowanie, banalne jak przesolony rosół.
Ale żeby gorączka 39 stopni? Żeby aż tak? Od razu? No niby pojawiały się jakieś tam klasyczne znaki ostrzegawcze, od paru dni gluty w nosie i jeżyk w gardle, ale niezrównany adrenalinowy power wciąż ciągnął w górę, za szelki.
I tak olałam złowróżbne zwiastuny.

Rany, ostatnią taką gorączkę termometry rtęciowe zarejestrowały pod moją pachą chyba w ubiegłym stuleciu. I to ze słusznych powodów, o ile mnie pamięć nie wiedzie na manowce.

Akcja ratunkowa była jednak dość szybka i poskładana. Adrenalina jednak znów postawiła na baczność, tych, których postawić było trzeba. Oraz parę innych przypadkowych jednostek.
 Po pierwsze, jako spanikowana macierz zarządziłam stan wyjątkowy, w tym izolację synka.

Po drugie. Tak profilaktycznie. Maski na twarz! No niekoniecznie przeciwgazowe, bo te apteczne za 0,60 PLN też przekonująco wprowadzają atmosferę ponurej pandemii, śmiertelnej powagi i  rozsądku bez krztyny kpiny.
Po trzecie. Matkę siejącą wirusa należało odizolować od reszty społeczności i objąć leczeniem fachowym*

* (Naiwnie łudzę się że to wszystko coś da – ech, po co ja łykałam tę medyczną wiedzę, dotyczącą okresów inkubacji i tak dalej, nawet złudzenia nie dają otuchy. Guglowa trucizna, tfu, tfu, tak sobie Polka po szkodzie żałośnie pluję w trzęsącą się w malignie brodę)
Dodatkowo, na polu bitwy pojawił się lekarz, a wraz z nim, co było logicznie przewidywalne, jakieś pół kilograma barwnie zapakowanej farmacji, które zaordynowałam sobie bohatersko od razu hurtem i centralnie w schorowane trzewia - stówą wspomagając przy tej okazji przemysł farmaceutyczny.
 O nie, nie uwielbiam farmacji! Rzadko się tak chemizuję dobrowolnie w imię większego dobra.
 Ale bańki i olej lniany zostały hen, hen, jakieś 136 kilometrów stąd.

A ten strzał chemiczny, to miał być strzał racy w niebo, strzał ostatniej szansy. I trzeba było wystrzelić.

W ramach izolacji wypuściłam też tatę z synkiem do Miasta wiadomego, będącego onegdaj bohaterem tego bloga. Pożegnałam ich w stanie duchowym nieco smutnym i zatroskanym.

A sama pozostałam w Łodzi, do czasu wytrzewienia ze mnie robala, co mnie toczy, i co malignę na mnie zesłał.
I tak sobie siedzę pierwszy raz od wielu, wielu…
Dni?
Miesięcy
Lat?
Kontemplując gluta w nosie i cykliczne kaszlowe poszczekiwania.
Sama, w ciszy.
Bez bloków startowych na podłodze, bez korków na nogach. Posiedzę tak jeszcze z dzień, może dwa. Nie nastawiając uszu, nie prężąc mięśni karku, w pozycji gotowi do startu.
Siedzę przy moim biurku starym, powleczonym jakimś szajsowatą lakierobejcą, gdzie świeci nad głową moja stara lampa nabiurkowa. Biurku, przy którym  pisałam ściągi do egzaminu z gramatyki kontrastywnej. O czwartej nad ranem.

Jak czasem to potrzebne! Taki brejk. 

Ale do tego potrzebni są też inni. Zmiennicy, którzy przejmą ster, kierownicę, mostek kapitański.

Na przykład taki mąż i taki syn. I fajnie, że są teraz razem tam, gdzie są, i mogą się przez parę dni obejść beze mnie. Nacieszyć sobą po faceciemu. Bez mojego babinego biadolenia.

A ja bez wątpienia sama przed sobą ustawiłam te nieodłączne bloki startowe.
 I wiecie co?
Dziś nie mam gorączki.
Ani bloków startowych pod moim starym, studenckim biurkiem.
Ani zatroskanej duszy. Jeno spokój.
Wesołych Świąt!

czwartek, 1 listopada 2012

Pierwszy dzień listopada



No i listopad się zaczął. Nieodwracalnie. 
Kilka dni temu śnieg zasypał Miasto, zimny wiatr wiejący znikąd-donikąd nie pozostawił nam złudzeń, że lato nie wróci.  Że spakowało walizę na kółkach, wsiadło do embraera, poleciało sobie na jakiś czas w inne szerokości geograficzne. Aby odpocząć od nas, i pozwolić nam się za sobą stęsknić. Perfidna sztuczka, sprawdzająca się od tysiącleci.

W tym roku zamiast snuć się po cmentarzach wdychając stearynowe opary, alternatywnie posnuję się z Synem po parku. Nakarmimy też wiecznie głodne kaczki okruszkami. I będziemy wołać: 'ka-ka, ka-ka"

Rok temu mniej więcej o takiej samej jesiennej porze inaugurowałam i celebrowałam pierwsze nasze wózkowe spacery. Bardzo długo miałam wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Że życie tak nagle odwróciło o taki kąt, że straciłam ciągłość postrzegania i odczuwania rzeczywistości.
Wszystko nagle stało się takie nowe, takie inne. Gdyby nie pliki ze zdjęciami, które przeglądam co jakiś czas, tak jak ktoś niepewny statusu sen-jawa, który desperacko próbuje uszczypnąć się w łokieć, nie miałabym stuprocentowej pewności, że byłam uczestniczką wszystkich tych zdarzeń. 
Chwilami miałam wrażenie, że wzięłam udział w jakimś odrealniającym eksperymencie.
 I nie zdziwiłabym się, gdybym nagle obudziła się na jakimś szpitalnym łożu, okręcona aparaturą, a tuż przy mnie pojawił się facet w białym kitlu oznajmiwszy:
 „Pani Agato, już po wszystkim. Mamy Panią z powrotem. Proszę głęboko oddychać.”

A tak poza tym to mam czasem wrażenie, że moja pamięć nie koduje się w obrazach, ani dźwiękach, ani innych takich-tam, ale głównie w nosie.
Najgłębiej wyrył się w tej mojej dziwnej pamięci zapach chusteczek nawilżanych Dzidziuś Baby Sensitive firmy CLEANIC. Do dziś będzie on dla mnie pierwszym wyrazistym zapachem macierzyństwa, wspomnieniem nieprzespanych nocy przekładanych wilgotnymi chusteczkami.
A w tym roku pod koniec października fajnie pachniały w kuchni hallowenowe placki dyniowe, które ochoczo memłał w paszczy mój coraz bardziej namacalny Syn. Ciekawe, czy zapamięta ze swego dzieciństwa ten czy inny zapach? Czy jego nos będzie dla niego takim czujnikiem pamięci, jak mój dla mnie?

niedziela, 29 lipca 2012

Jabłka


Kończy się lipiec. Tegoroczne lato dobiło już do swojej pełni i zaowocowało jabłkami. Jabłka tej pory roku są z reguły twarde, soczyste i kwaśne. Często mają skórki pochlapane apetyczną czerwienią. Te jesienne smakują inaczej – pełnią słodyczy, nostalgią i chłodem. A te zimowe są tak jakby przywiezione z innej planety, dojrzałe, kształtne i gładkie, niesione w reklamówce poprzez śniegi, są jak bijące serca pełne życia. 

Jednym ze smaków mojego dzieciństwa był smak kradzionych jabłek, strząsanych ukradkiem długim kijem z drzewa rosnącego w ogrodzie sąsiada. Smakowały radosnym grzechem chichoczących  dziewięciolatków. Grzech był chrupiący i obficie tryskał sokiem. Takie nieokreślone soczyste słodko-kwaśne coś. A sąsiad przeklinał nas z oddali wąsatym barytonem i wymachiwał potężnymi pięściami. 

Jesiennymi i zimowymi jabłkami smakowały dłużące się i mroczne popołudnia w uniwersyteckiej bibliotece pomiędzy wykładami. Chrupiąca słodycz była jedyną słodką przekąską, którą dopuszczał reżim dietetyczny dwudziestolatki, pragnącej wyglądać chudziej niż Kate Moss. Jabłka były orężem do walki z pokusami takiej jak zapach sernika w kafejce, czy świeżych bułeczek w osiedlowym sklepie. Nie dawały sytości, ale potęgowały cierpiętnicze ssanie w żołądku. Wodziły na jeszcze większe pokuszenie.

A tym razem spotkaliśmy się z nimi na naszej podwarszawskiej działce. Czekały na nas w koszyku z ciemnej wikliny. Rumiane, nieduże, lokalne. Te akurat miały kwaskowaty aromat tych kradzionych grzechów dzieciństwa. Obietnicę czegoś dobrego, co nas czeka. Czy prawdziwą? 

Podzieliłam się nimi z synkiem. Po raz pierwszy w swym życiu przez kilka sekund niepewnie delektował się tym nieopisanym soczystym słodko-kwaśnym czymś.

piątek, 1 czerwca 2012

Stara Praga


Tramwaj sunie lekko i zwinnie po wyremontowanym torowisku. Szyny połyskują jak dwa równoległe promienie majowego słońca. Przez chwilę mam wrażenie, że mkniemy po nich gdzieś ku górze, tam gdzie błękit zderza się z blokowiskiem. Czyżby wiosna udawała, że jest upalnym latem?

Majowe słońce prowadzi nas dzisiaj prosto na warszawską Starą Pragę. Przez uchylone okienko tramwaju wpada ciepły podmuch wiatru, dopiero co rozpoczynającego się leniwego weekendu. Czyżby tramwaj udawał, że jest promem pasażerskim, parostatkiem? A może to my przez ułamek sekundy uwierzyliśmy, że dryfujemy gdzieś po ciepłym morzu?

Tramwaj zatrzymuje się tuż przed Dworcem Warszawa Wileńska i wypuszcza nas prosto na plac budowy. Maszyny ryją tunel, wzdłuż którego wkrótce ruszą podziemne pociągi. Jakiś potężny młot rytmicznie uderza o beton. A po placu budowy rozsypał się różnokolorowy tłum, jak zerwane koraliki. Tętni życie, po niedawno ułożonym eleganckim bruku zamaszyście stukają obcasy markowych szpilek. Czyżby Stara Praga udawała, że jest metropolią?

Na Ząbkowskiej jednak wszystko po staremu. Artyści i żule pomieszali się w tyglu. Nastrój ten sam, nieprzemijająca leniwa niedziela, odwieczna manana, manana. Taki radosny marazm, zaraźliwy i poztywny. Małe, ciasne sklepiki mocno rozpychają się łokciami. Kawiarniane ogródeczki wyrastają co krok na obtłuczonym chodniku, pod wąską markizą. Takie sielskie życie tętniące to w rozedrganym słońcu, to w cieniu odrapanych praskich murów i przesiąkniętych moczem bram.

 Teraz w tym weekendowym popołudniowym skwarze, przy buczeniu much, można by uwierzyć, że ten pejzaż przeszmuglowano prosto jakiegoś leniwego miasteczka na południu Italii. I że nikt niczego nie udaje, bo to takie autentyczne. A ja za chwilę usłyszę gdzieś za plecami nieco zachrypnięte: ciao Bella!

wtorek, 24 kwietnia 2012

Fear of Flying

Ten najbardziej podniebny z moich lęków przyszedł do mnie nagle, w trakcie lotu niedużym embraerem z Genewy na Okęcie.

 Od samego początku coś było nie tak. Odlot był mocno opóźniony, maszyna ciężko odbiła się od płyty lotniska tonąc w strugach deszczu i gęstniejącym mroku. A później wstrząsały nią konwulsyjnie turbulencje nad Alpami. Były tak silne, że otwierały się schowki bagażowe pod sklepieniem pokładu. Co pewien czas gasło światło w kabinie.

I wtedy ten lęk wyczołgał się z czarnej otchłani za oknem wysmaganym deszczem i usiadł na wolnym fotelu, tuż obok mnie. Ścisnął mnie za rękę, a później za gardło i do tej pory nie wypuścił. Mój uparty-upiorny towarzysz każdego podniebnego rejsu.

Nieraz próbowałam stawić mu czoła, ale walka była nierówna. Oponent był przebiegły, nakarmiony do syta wyobraźnią. Wychodziłam z tej walki coraz mocniej potrzaskana. Każde drgnięcie machiny, nagła zmiana vibrato buczącego silnika, pochylenie kadłuba boleśnie szarpały niewidzialne niteczki panicznego strachu. Po wielokroć czułam, że spadam w dół, na zatracenie, chociaż samolot trzymał kurs.

Czułam, że jestem o krok, o włos, o jedno drgnienie od czegoś przeokropnego, nieuniknionego. Walczyłam o życie, o kolejną minutę przetrwania.

Wysuszone z przerażenia gardło zatykał kłębek niewidzialnej waty, sztuczne powietrze na pokładzie pasażerskim nie nadawało się do oddychania, czułam płuca nabierają jedynie próżnię, dusił mnie każdy oddech i żołądek zawiązywał się w ciasny supeł.  Czuwałam, żeby w krytycznej sytuacji móc szybko rozwinąć skrzydła, katapultując się w otchłań.

 Przed sobą widziałam pancerne drzwi kokpitu, zamknięte na cztery spusty. Za nimi ważył się los dwustu istnień na pokładzie, długim, wąskim, klaustrofobicznym. Za nimi gdzieś ukrywa swoją twarz niewidzialny i niedostępny pilot. Widzę oczami wyobraźni, jak ruchy jego rąk, gałek ocznych i fale mózgowe decydują o naszym zbiorowym być lub nie być.

 I ten mój zegarek na ręku z wolno poruszającą się wskazówką. Kolejne sekundy darowanego życia. Topiel chmur, gęsta mgła, obręcz zaciskająca się na głowie - faza poprzedzająca lądowanie. Sekundy płyną na zwolnionych obrotach, minuty rozpadają się w kwadranse, kwadranse rozciągają się jak guma w godziny.

Przeklinam siebie za kolejną decyzję, która pchnęła mnie w to miejsce, do tej kabiny tortur, w niewyobrażalny wir utraty kontroli i wolno kapiącego czasu. Klimatyzator pokładowy niczym odkurzacz wysysa resztki mojej odwagi.

 Ile czasu trwa spadanie, nieuchronność losu, czy zdążę jeszcze wysłać esemesa, pożegnać się z żywymi? Czy zdążą mi wyrosnąć pióra na ramionach, czy pióra te uniosą mnie jednak ku życiu?

 Raz, gdy poczułam znajomy dreszcz strachu gdzieś w zagłębieniu pomiędzy łopatkami, pomyślałam: „A może jednak to zawiązek skrzydeł?”

środa, 4 kwietnia 2012

Aerobic

Dziś po południu lekko uchyliłam okna na świat. Mieszkanie nabrało w płuca powiew kwietniowego powietrza, zaciągnęło się nim entuzjastycznie, jak aromatyczną shishą, ciepły podmuch wiosny czule potarmosił tiulową firanę, spiralnie zakręcił się po pokoju.

Chyłkiem wyparowały z pokoju resztki zimy, zamróz schował się gdzieś za zakurzonym kaloryferem.

W tym samym czasie, jak co roku, w oszklonej, półkolistej witrynie hali sportowej po drugiej stronie uliczki też wiosna uchyliła okna. Słyszałam, jak wnętrze nagle zatętniło dźwiękiem, energią - właśnie zaczęła się popołudniowa sesja aerobiku.

Poprzez uchylone okna w witrynie na świat wyskakują rytmiczne komendy instruktorki aerobiku:

„Bejzik, kolana dwa”
„Nii -ap, wii-step”

„Wii step, step-el, jeszcze raz wii-step,
Dwa kolana, dwa!!
Słowa rozbrzmiewają coraz donośniej, rączo przebiegają przez parking i uliczkę. Odbijają się od murów, sprężynując po trawnikach, docierają w podskokach tuż pod moje uchylone okno. Ochoczo pną się po murze i wskakują do pokoju bez pytania. Pewne siebie, zadziorne.
Liftbak i znów beejzik!
Nii-ap, nii-ap, dwa kolana, kwadrat.
Głos dziarsko wpada do pokoju, słowa krążą wokół mojej głowy. Coś dynamicznie chwyta mnie za ramię. Mnie? Do Mnie? Dla mnie?

Gdyby moja doba wyjęła z sekretnej kieszonki czasu jeszcze te dwie zabłąkane godziny, pewnie zapakowałabym czarny sztruksowy plecak i pobiegła rączo na drugą stronę ulicy, za szklaną witrynę. Pewnie dołączyłabym do tej grupy idealnych ciał w jedynie politycznie poprawnym rozmiarze iks es, grupy zgodnie i w równym szeregu wymachującej kończynami w rytm przeboju jakiejś tam Shakiry.
Przez czterdzieści pięć nieskonczenie długich minut zaprzęgłabym ciało do stepowego transu, forsownie stepowałabym prężąc niewidzialne muskuły. A na deser, w nagrodę wysączyłabym duszkiem niebieskiego Powerade’a, zimnego jak lód. Do dna. Otumaniona endorfinowym hajem.
jeszcze raz wi-step!
I na jogę też bym też później pobiegła. I na kurs portugalskiego w innej części Miasta.
I joga, i kurs portugalskiego, i aerobik.
***
A póki co przymykam oczy nieco już udręczone drgającą poświatą ekranu laptopa, masuję dłonią zgięty pałąk karku obolałego od ślęczenia przy komputerze.
„Liftbak…”
Nie, ten głos chyba jednak mnie nie woła

On tak po prostu wpadł tu jak zabłąkana mucha, absolutnie niezamierzenie.
A teraz co raz mocniej posiniaczony desperacko odbija się do ścian, nie widząc drogi ucieczki. Potrzepoce sobie tak przez chwilę, opadnie z sił i uschnie.

„Dwa kolana, dwa…”

piątek, 16 marca 2012

Macierzyństwo

Od kilku dni marcowe słońce radośnie złoci park, gołe i brudne pozimowe trawniki, poszarzałe pęki zeszłorocznych traw. Spacerujemy z synkiem po Parku Moczydło. Razem z lokalnymi kaczkami krzyżówkami cieszymy się z ocieplenia. Wzięłam swoją starą, styraną cyfrówkę. Trudno jednak sfotografować wczesnowiosenne słońce, ono jest takie chwiejne jeszcze, nieco trójwymiarowe, wymyka się obiektywom aparatów. Lepiej zresztą je chłonąć, fotosyntezując jak rośliny, niż uwieczniać.

Jeszcze rok temu o tej porze mój Synek był jedynie mglistym wyobrażeniem tego, co będzie. Siebie samego, mojego macierzyństwa, naszego dalszego współistnienia na świecie. Taki niedostrzegalny byt, widoczny jedynie jako migoczący zestaw czarno-białych plamek, pulsujący punkcik na ekranie monitora USG.

Dziś ten punkcik pulsuje sobie w samym centrum mojego wszechświata, centrum, które przesunęło swój ciężar gatunkowy z mojego ‘ego’ w innym kierunku. Już nie ja jestem tym kimś w samym środku wszechrzeczy. Bycie mamą to pożegnanie na dobre z własną pojedynczością i narodzenie się na nowo, w trybie wielokrotnosci.

Jako nie-matka definiowałam się jako żona, córka, przyjaciółka, pracownik lub szef. Teraz definiuję się od nowa, w zmienionej konfiguracji.
Dotąd żyłam pędząc gdzieś na oślep, goniąc nieuchwytności różne, teraz jak nigdy wyraźnie widzę przed sobą prawieczny sens istnienia.

Naukowcy stwierdzili, że mózg ciężarnej kobiety się nieodwracalnie zmienia, przygotowując ją do roli matki i przełączając na tryb "macierzynstwo" tak to rozegrała Natura. Powstają nowe połączenia pomiędzy neuronami.

Czuję się ewidentnie i bez ogródek zmanipulowana przez nieznane mi moce. Tak jakby część mojej istoty szarej zastąpiono inną substancją, coś skasowano, coś dodano, niczym w pamięci komputera. Niby obudowa wciąż taka sama, a jednak nic już nie jest tak, jak dotąd.

Kto tak ewidentnie manipulował w obrębie twardego dysku mojej świadomości, no przyznać się? Jedno wiadomo. Zaszły rewolucyjne zmiany - zmiany nieodwracalne, ale radosne.

Nowe wcielenie mnie. Jakie? Miejmy nadzieję, że lepsze, bo po liftingu i tuningu.
Teraz odbijając się w oczach świata już widzę dwie twarze, nie jedną, i niech tak zostanie. Na wieki wieków, amen.

I dobrze mi jest w tym nowym, innym świecie. Bardzo nawet dobrze. Zastanawiam się gdzie u licha tak długo byłam, gdy mnie tu nie było?

Uśmiecham się do wszystkich Mam
Tych z przeszłości, tych z teraźniejszości i tych in spe.

sobota, 3 marca 2012

Warszawa Koło

Jest taka dzielnica, zabłąkana struktura w tkance Miasta. Dzielnica, podziwiana ongiś przez Pabla Picassa. Miejsce, gdzie namalował swoją Syrenkę.
Taki strzępek przestrzeni niczyjej, który zadomowił się w lewobrzeżnej Warszawie. Przykleił się do Miasta, niedopasowany, chybiony, nijaki. Okruch socrealizmu, smutne resztki przedwojennych szklanych domów.

Tu mnie rzucił przypadek osiem lat temu. Ale przez cały ten czas przyglądam się tej dzielnicy jak gość. Ukradkiem trochę tu żyję. Mam chyba na szybkach okularów wypisaną frazę: „Jestem nietutejsza”.
Taki stan zawieszenia, hibernacji trwa od ośmiu lat. Nie potrafię tu jakoś zapuścić korzeni.

Kiedyś wydawało mi się, że lasek, tuż za oknami będzie pachniał świeżym wiosennym deszczem, wilgotną zielenią. A on pachnie szlamem, petami, oddechem pijaka drzemiącego na zawilgoconej parkowej ławeczce.

Nie potrafię stąd uciec. Czasem śledzę tęsknym wzrokiem przejeżdżające tramwaje, które niosą skłębiony tłum do lepszego świata. Gdzieś dalej.

A tu czas zatrzymał się w nieciekawym, nijakim punkcie, gdzie skrzywiła się wskazówka zegara. Marazm miarowo postukuje obcasami wypastowanych półbutów z lumpeksu po wyszczerbionych płytach chodnikowych, wspina się po odrapanych tynkach budynków z lat pięćdziesiątych, zerka do okien. Nuda jest jak wszechobecny szary kurz. Kurz obdrapanych szarych murów, wyszczerbionych chodników, który osiada na twarzach, na ubraniach i wdziera się do gardła.

Kurz ten wdarł się też w tryby wehikułu czasu, zatrzymał rzeczywistość, skołowaną, na mocnym rauszu, gdzieś na pograniczu epok. Sklepik przy Obozowej wciąż tkwi w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Pani za ladą w zwiędłym nylonowym fartuchu zamglonym wzrokiem hipnotyzuje przelatującą muchę. Fryzjer w oficynie ściera kurz z witryny.

Ulica tętni niby-życiem. Niby to miejsce żywe, ale jakieś martwe. Zatrzymany, wyblakły kadr z przeszłości.

Dzwonią dzwonki tramwajów, zniecierpliwione maszyny chcą jak najszybciej przemknąć przez to zastałe powietrze, ku lepszemu światu. Tam, gdzie tętni Życie, gdzie pulsują neony, gdzie Miasto przebiera swoje kamienice w coraz to nowsze trendy. Gdzie kusząco szepczą księgarenki, klubokawiarenki, gdzie mamią światełka, błędne ogniki, bannery reklamowe. Błyszczą kolorowe witryny. To tylko jakieś dziesięć przystanków, dwadzieścia minut drogi.
Wskakujemy na stopnie tramwaju, jak najprędzej, ruszajmy. To już najwyższy czas, by stąd wiać...

piątek, 3 lutego 2012

Karuzela


Do łóżeczka naszego synka przymocowaliśmy karuzelkę z misiami. Misie są miękkie i pluszowe. Błękitne, różowe i żółciutkie. Niewinne, słodkie i polukrowane. Bezpieczne. Ze skrzydełkami, w ciepłych kubraczkach.

Karuzelka ma ażurową latarnię, która w nocy na ścianę rzuca światełka i ruchome cienie. Latarnia obraca się wraz z misiami przy dźwiękach niemowlęcej katarynki. A wraz z nią obraca się świat światełek i cieni. Widać tańczące misie. Po ścianie wspinają się motyle, ulatują coraz wyżej, rozmywają na suficie.

Kiedyś, jakieś trzydzieści lat temu, wieczorową porą, już po dobranocce, nadchodziła godzina cieni. Wdrapywałam się na kanapę stojącą w ciemnym salonie, siadałam tuż obok taty wpatrzonego w błękitny ekran telewizora marki Neptun. Ciemny pokój, dorosły film w tle i błękitna poświata rozgadanego ekranu. Na ścianę, tuż nad kanapą padały światła ulicznej latarni, oświetlając ją bladą świetlistością.

Tata pokazywał mi jak ręce w magiczny sposób zaczarowują przestrzeń, światło latarni i ścianę. Dłonie zmieniały się w strusia, konia, koguta i krokodyla. Cienie na zaczarowanej ścianie zaczynały oddychać, biegać, gadać swoim językiem. Wędrujący po ścianie teatr wystawiał wieczorny spektakl o wiele bardziej fascynujący i namacalny, niż płaskie wycinanki w okienku telewizora drgające widmową poświatą.

A teraz, gdy zobaczyłam cieniste motyle na ścianie, wzrok nieoczekiwanie spłatał mi figla. Podniosła się kurtyna zapomnienia. Nagle na scenę wyobraźni powróciły znajome postacie. Znów zobaczyłam strusia, konia, koguta i krokodyla.
Wskoczyły na ścianę z zakamarków mojej niepamięci, aby znów zatańczyć wraz z misiami i motylkami.

Taty już nie ma. Mojego dzieciństwa też nie ma.
Czarno-białych telewizorów też już nie produkują.
Ale wiem, że struś, koń, kogut i krokodyl wciąż gdzieś tam są, na tej lub innej ścianie, w tej lub innej bajce, zawsze tam były, chwilowo ukryte w czapce niewidce zapomnienia, zagadane przez czas. Były, tylko czekały na na swój wielki come back.

Teraz nadszedł ich czas.

czwartek, 2 lutego 2012

Mróz

Do Miasta przybył mróz. Przyfrunął z północy, takie szare ptaszysko. Zatrzepotał sobie skrzydłami, zaskrzeczał, zgubił kilka szarych piór i powiało chłodem.
Zima osaczyła nas z każdej strony. Zasłaniamy twarze parawanem szalików, grzejąc się własnym oddechem. Z zamarzniętych ust powoli unosi się ciepła, wilgotna para i gaśnie w rozedrganym mrozie. Samochody puszczają szare bąki. Dymy z kominów wspinają się do góry po niewidzialnych drabinkach. Resztki ciepła bujają się w powietrzu niczym delikatny puch na wietrze, po czym bledną i gasną.
A nad tym wszystkim słońce i nieskazitelny błękit. Jasne powietrze i dzień przejrzysty jak łza. Nie dajcie się zwieść na manowce. Słoneczny dzień to tylko atrapa. Nieskazitelny błękit to tylko płaska dekoracja. Słońce dziś jest zimne i złe, a rozświetlone niebo fałszywie się uśmiecha. Pod tą atrapą, cienką kurtyną kryje się grobowa ciemność. Ciemność, która znienacka osacza życie, zabija gołębie na skwerkach i bezdomne koty.
Miasto chwilowo zastygło w blasku lodowatego słońca, ulice opustoszały, świat zapadł w hibernację – choć dopiero zbliża się południe. Coś wypłoszyło ptaki z białej, śnieżnej połaci zimowego trawnika.
Mróz stał się bohaterem mediów, chwilowym celebrytą.
A my przegraliśmy dziś z żywiołem, składamy broń, dziś nie będzie spaceru.
Dziś przycupniemy w domu, jak zwierzątka ukryte w bezpiecznej dziupli. Posłuchamy sobie zegara, jego tyk-tykania.

wtorek, 10 stycznia 2012

Bezzimie


Tegoroczną zimę gdzieś wcięło. Coś ją skasowało z twardego dysku kalendarza, jakiś uparty jesienny demon – być może. Nie było w tym roku Merry White Christmas, nie rozdzwoniły się dzwonki sań, nie było śniegowych gwiazdek, okrągłych bałwanków i mroźnych witraży na szybach. Tegoroczne Święta przeminęły, przepadły w szumie telewizyjnych reklam, plastikowych choinek, wystrojonych hipermarketów, kiczowatych świecidełek i lampek konwulsyjnie mrugających niczym uporczywa czkawka w przydomowych ogródkach, na balkonach, w witrynach okien domów i sklepów.
Szarość nagich i zimnych ulic przysypała wspomnienie śniegu, pomimo nachalnego mrugania bożonarodzeniowych lampek i uginających się od barokowo-świątecznego przepychu witryn sklepowych nie było świątecznie.
Wszystko przysypał jakiś trupi popiół, przykryła jakaś lepka zgnilizna.
W miejscu zimy, którą pochłonęła czarna dziura rozpanoszyła się wielotygodniowa listopadowa aura. W powietrzu wisi ciężka wilgoć, oplata nas jak zimny, przemoczony płaszcz, spływa na chodniki kroplami brudnego deszczu. Mokra szarość przykleja się breiście do policzków, wciąga nas jak bulgocące bagno. Depresyjne nastroje perfekcyjnie bąbel kują i pączkują w szarej, lepkiej topieli. Smutne myśli bulgocą w głowie niczym stado zmizerniałych żab. Nad Miastem, dachami i kominami zawisła smętna, spiżowa czapa wieczno jesiennego, zgniłego nieba.
Dzień w dzień podróżuję z wózkiem, przemierzając przestrzeń pomiędzy szarymi pasami mgły, po pustych, bocznych uliczkach, po wyludnionym parku, z którego dawno temu odleciały ptaki. W wózku leży mój mały synek, pogrążony we śnie, nieświadomy osiadającej wokół nas złowieszczo lepkiej mgły. Towarzyszą nam czarne kościotrupy bezlistnych dębów. Przepływamy kałuże, wspinamy się na krawężniki, mijamy wystraszone koty niczyje. Mimochodem wciągam w nozdrza zapach zgnilizny, trupi zapach i myślę o tym młodym życiu, które tętni tuż obok, uśpione. Widzę jak pod powiekami bezwiednie drgają jego gałki oczne, jak delikatnie, niemal niezauważalnie faluje kombinezon na jego piersiach, jak zaciska przez sen małe piąstki. Tak bardzo chciałabym usunąć z jego drogi całe to zło, ten trupi nastrój, to przemijanie. I wiem, że nie potrafię, że tak się nie da, że to odwieczna mrzonka wszystkich matek w kosmosie. Że powołałam go na świat, w którym wszystko co zakwitnie musi zwiędnąć i zgnić, w którym ludzkie życie mimochodem brnie w ciemne, trupie bagno. I że kiedyś też pewnie zobaczę smutek w jego oczach.
Ale naiwnie ustawiam nad nim budkę gondoli wózka, niczym ochronną tarczę i przeskakujemy przez kolejną kałużę i razem brniemy dalej przez niekończące się bezzimie.