Wciąż jesień. Polubiła nas i zadomowiła się w Mieście na
dobre.
Dni przeplatają ze sobą jak bure wełniane szaliki, to plączą
się, to rozwlekają. I noce już są zbyt długie. Wiszą nad każdym dniem, jak
ciężkie ołowiane płachty.
Depresyjnie jest i coraz bardziej melancholijnie.
W wilgotnym listopadowym powietrzu
niemal ciągle czuć zapach łez.
Słońce niemrawo zwisa nad światem. Jednowymiarowe, wyblakłe,
jakby wydarte ze starej pocztówki. Nietutejsze, pożyczone z zaświatów.
Mijający szybko czas kroję w pośpiechu jak świeżą pizzę, dziele na fragmenty, układam w sterty, segreguję, rodzielam: pomiędzy pracę, którą wykonuję serią mechanicznych ruchów umysłu.
Dom, który już dawno temu stał się tak ciasny, że oddechy
odbijają się od ścian.
I patrzenie na synka,
który staje się kimś coraz bardziej odrębnym ode mnie.
Widzę, jak mój zadziwiony światem dwuletni malarz-artysta zaciekawionymi
tęczówkami maluje sobie tylko wiadome akwarele.
Każdego dnia obrasta w nowe słowa i zdania, opowiadając nam wciąż
nowe się dwuletnie historie bez początku, końca, ładu, składu, zrodzone jakby w
innych galaktykach.
I oddala się ode mnie. Czuję to. Czuję, że coś mi go wydziera,
każe mu uciekać spod opiekuńczych skrzydeł.
Jakaś inna, mi
nieznana rzeczywistość. Trochę groźna, bo niezbadana.
To coś silniejszego ode mnie. Coś z czym nie ma sensu walczyć.
Rośnie jakaś bariera, którą czasem jeszcze niweluje dotyk i
śmiech. Tylko chwilowo.
Coś się kończy, coś zaczyna. A proces jest jak wir, który
wciąga wszystko wokół. Wciąga mojego syna w nowy świat. Świat jego niezależności.
Już nie ma tej organicznej symbiozy, która nas stworzyła. Przerodziła się
ona w inny byt energetyczny.
Byt bardziej spolaryzowany.
Bardziej wielowątkowy i nieprzewidywalny.
Ale ślad tej pramatczynej symbiozy zawsze już będę nosić w sobie, jak poziomą bliznę po cesarce.
Taką, która nigdy nie zniknie - chociaż nie będzie już
tą świeżą, dojmującą szramą, której obecność odczuwało całe ciało, a nieco już wyblakłym
zapisem pewnego zdarzenia na skórze
.
Zdarzenia-misterium.