Kiedyś pewien leciwy aparat fotograficzny, chyba marki Canon,
spłatał małżonkowi psikusa.
Ta sama biało czarna klisza została przez
pomyłkę wykorzystana dwa razy.
W różnych miejscach, o różnych porach roku.
W
efekcie tego zamieszania dość fikuśnie ponakładały się na siebie różne nieskorelowane ze sobą światy: roztoczańskie przestrzenie i tętniący ruchem miejski pejzaż. Most na Wiśle i zaorane pole. Wiosna i jesień. Prawosławne krzyże
cmentarne i zaparkowane rzędem przy krawężniku samochody. Miszmasz, którego nie wykoncypowałby trzeźwy
umysł. A może i taki, jaki nie przyśniłby się nietrzeźwemu artyście.
Dwie różne rzeczywistości stopiły się w jedną, wspólną wielorzeczywistość.
Tak sobie właśnie pomyślałam o tej zwichrowanej kliszy, gdy
w wigilijne, wczesne popołudnie przejeżdżaliśmy przez nieco opustoszałe już Miasto,
ulicą Jana Pawła, mijając Złote Tarasy. Że Miasto jest taką właśnie kliszą wielokrotnego użytku. Tu szklane strzelistości. Tam lewy profil przedwojennej kamienicy.
Socrealistyczne ciężkie bryły. Płaskie szare kloce bloków przy Grzybowskiej.
A gdyby to wszystko rozdzielić, rozdwoić, rozmnożyć? Może
powstałoby kilka Miast - każde z innej epoki. A może faktycznie jest ich kilka?
I istnieją tak obok siebie? I to co widzę, to złudzenie-spojenie, to nieprawda,
to oszukana klisza…
Żeby było jeszcze dziwniej to na zimę też przypadkowo nałożyła
się wiosna, która, jak wiadomo, nie ma racji bytu, bo przecież mamy końcówkę
grudnia.