Takim jarzeniowym błękitem świeciła się nasza choinka w
zeszłym roku. Pokój, w którym ją ustawiliśmy, wyglądał wieczorami jakby stał w
nim stary czarnobiały telewizor marki Neptun.
Oficjalnie urzędowa i
lodowata. Trochę widmowa. Taka dekoracja wypożyczona z pałacu Królowej Śniegu. Ale fajna była, mimo wszystko świąteczna.
W tym roku nasza choinka będzie zupełnie inna. Czerwona!
Nabyłam już w
lokalnym Carrefourze sznur ogniście czerwonych lampek, dzwonki, śnieżynki i inne
świecotki.
Wszystkie bibeloty w czerwieniach i rdzawościach.
I powiesimy cały ten upudrowany brokatem bałagan na naszym leciwym
już plastikowym drapaku, który wyciągnięty z piwnicznego pudła i odkurzony, już
kolejny sezon niezłomnie udaje jodłę.
Oprócz tego migoczącego fiu bździu, drapak zmuszony będzie
unieść na gałązkach mniej lub bardziej udane owoce pomieszania sztuk handmade i recyklingu,
autorstwa teamu: mama i dwulatek.
Innymi słowy będziemy wyplatać łańcuchy z bibułek, sreberek
i pospolitych śmieci, o ile nam koty pozwolą.
Tradycyjny bożonarodzeniowy drapak ma za zadanie w takim oto
złożonym anturażu nieść dobrą energię, pozytywną wibrację i ogólnie dogrzewać
nasze niedopieszczone neurotransmitery.
A poza tym, wszystkie znaki na niebie i glebie wskazują, że kolejny
raz ten drapak ubierać będziemy gdzieś indziej.
Niby tylko dziesięć minut drogi stąd, z
warszawskiego Koła, a jakby na innej planecie, która zwie się Żoliborz.
Niesamowite, to wszystko się dzieje naprawdę. Opuszczamy po
dziesięciu latach nasze mieszkanie, po prostu zatrzaskując za sobą drzwi i oddając klucz do
nich obcym ludziom. Jakie to uczucie, tak się wykorzeniać, wykopywać z gleby, po
dziesięciu latach?
Spoglądam na ten nasz jeszcze zakurzony drapak, który przed chwilą wytaszczyłam z piwnicy.
Chyba nie zakorzeniłam
się nigdzie na dobre, podobnie jak ta fałszywa choinka. Mogę rosnąć wszędzie i
wszędzie się zielenić.
Może to i fajnie, że żadne miejsca, żadne domy, mnie
nie trzymają tak jak kleszcze. Ani żadne miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz