piątek, 27 grudnia 2013

Klisza



Kiedyś pewien leciwy aparat fotograficzny, chyba marki Canon, spłatał małżonkowi psikusa.
 Ta sama biało czarna klisza została przez pomyłkę wykorzystana dwa razy. 
W różnych miejscach, o różnych porach roku. 
W efekcie tego zamieszania dość fikuśnie ponakładały się na siebie różne nieskorelowane ze sobą światy: roztoczańskie przestrzenie i tętniący ruchem miejski pejzaż. Most na Wiśle i zaorane pole. Wiosna i jesień. Prawosławne krzyże cmentarne i zaparkowane rzędem przy krawężniku samochody. Miszmasz, którego nie wykoncypowałby trzeźwy umysł. A może i taki, jaki nie przyśniłby się nietrzeźwemu artyście.
Dwie różne rzeczywistości stopiły się w jedną, wspólną wielorzeczywistość.

Tak sobie właśnie pomyślałam o tej zwichrowanej kliszy, gdy w wigilijne, wczesne popołudnie przejeżdżaliśmy przez nieco opustoszałe już Miasto, ulicą Jana Pawła, mijając Złote Tarasy. Że Miasto jest taką właśnie kliszą wielokrotnego użytku. Tu szklane strzelistości. Tam lewy profil przedwojennej kamienicy. Socrealistyczne ciężkie bryły. Płaskie szare kloce bloków przy Grzybowskiej.
A gdyby to wszystko rozdzielić, rozdwoić, rozmnożyć? Może powstałoby kilka Miast - każde z innej epoki. A może faktycznie jest ich kilka? I istnieją tak obok siebie? I to co widzę, to złudzenie-spojenie, to nieprawda, to oszukana klisza…
Żeby było jeszcze dziwniej to na zimę też przypadkowo nałożyła się wiosna, która, jak wiadomo, nie ma racji bytu, bo przecież mamy końcówkę grudnia.

sobota, 7 grudnia 2013

Drapak





Takim jarzeniowym błękitem świeciła się nasza choinka w zeszłym roku. Pokój, w którym ją ustawiliśmy, wyglądał wieczorami jakby stał w nim stary czarnobiały telewizor marki Neptun.  

 Oficjalnie urzędowa i lodowata. Trochę widmowa. Taka dekoracja wypożyczona z pałacu Królowej Śniegu.  Ale fajna była, mimo wszystko świąteczna.

W tym roku nasza choinka będzie zupełnie inna. Czerwona!
 Nabyłam już w lokalnym Carrefourze sznur ogniście czerwonych lampek, dzwonki, śnieżynki i inne świecotki.
Wszystkie bibeloty w czerwieniach i rdzawościach.

I powiesimy cały ten upudrowany brokatem bałagan na naszym leciwym już plastikowym drapaku, który wyciągnięty z piwnicznego pudła i odkurzony, już kolejny sezon niezłomnie udaje jodłę. 

Oprócz tego migoczącego fiu bździu, drapak zmuszony będzie unieść na gałązkach mniej lub bardziej udane owoce pomieszania sztuk handmade i recyklingu, autorstwa teamu: mama i dwulatek. 

Innymi słowy będziemy wyplatać łańcuchy z bibułek, sreberek i pospolitych śmieci, o ile nam koty pozwolą.

Tradycyjny bożonarodzeniowy drapak ma za zadanie w takim oto złożonym anturażu nieść dobrą energię, pozytywną wibrację i ogólnie dogrzewać nasze niedopieszczone neurotransmitery.
A poza tym, wszystkie znaki na niebie i glebie wskazują, że kolejny raz ten drapak ubierać będziemy gdzieś indziej. 
Niby tylko dziesięć minut drogi stąd, z warszawskiego Koła, a jakby na innej planecie, która zwie się Żoliborz.
Niesamowite, to wszystko się dzieje naprawdę. Opuszczamy po dziesięciu latach nasze mieszkanie, po prostu zatrzaskując za sobą drzwi i oddając klucz do nich obcym ludziom. Jakie to uczucie, tak się wykorzeniać, wykopywać z gleby, po dziesięciu latach?
 Spoglądam na ten nasz jeszcze zakurzony drapak, który przed chwilą wytaszczyłam z piwnicy. 
Chyba nie zakorzeniłam się nigdzie na dobre, podobnie jak ta fałszywa choinka. Mogę rosnąć wszędzie i wszędzie się zielenić.
Może to i fajnie, że żadne miejsca, żadne domy, mnie nie trzymają tak jak kleszcze. Ani żadne miasto.

piątek, 15 listopada 2013

Symbioza



Wciąż jesień. Polubiła nas i zadomowiła się w Mieście na dobre.
Dni przeplatają ze sobą jak bure wełniane szaliki, to plączą się, to rozwlekają. I noce już są zbyt długie. Wiszą nad każdym dniem, jak ciężkie ołowiane płachty.
Depresyjnie jest i coraz bardziej melancholijnie. 
W wilgotnym listopadowym powietrzu niemal ciągle czuć zapach łez. 

Słońce niemrawo zwisa nad światem. Jednowymiarowe, wyblakłe, jakby wydarte ze starej pocztówki. Nietutejsze, pożyczone z zaświatów.

Mijający szybko czas kroję w pośpiechu jak świeżą pizzę, dziele na fragmenty, układam w sterty, segreguję, rodzielam:  pomiędzy pracę, którą wykonuję serią mechanicznych ruchów umysłu.
Dom, który już dawno temu stał się tak ciasny, że oddechy odbijają się od ścian.
 I patrzenie na synka, który staje się kimś coraz bardziej odrębnym ode mnie.
Widzę, jak mój zadziwiony światem dwuletni malarz-artysta zaciekawionymi tęczówkami maluje sobie tylko wiadome akwarele.
Mozolnie składa swoje ‘ja’ z klocków lego duplo.
Każdego dnia obrasta w nowe słowa i zdania, opowiadając nam wciąż nowe się dwuletnie historie bez początku, końca, ładu, składu, zrodzone jakby w innych galaktykach.
I oddala się ode mnie. Czuję to. Czuję, że coś mi go wydziera, każe mu uciekać  spod opiekuńczych skrzydeł.
 Jakaś inna, mi nieznana rzeczywistość. Trochę groźna, bo niezbadana.
To coś silniejszego ode mnie.  Coś z czym nie ma sensu walczyć.
Rośnie jakaś bariera, którą czasem jeszcze niweluje dotyk i śmiech. Tylko chwilowo.
Coś się kończy, coś zaczyna. A proces jest jak wir, który wciąga wszystko wokół. Wciąga mojego syna w nowy świat. Świat jego niezależności.
Już nie ma tej organicznej  symbiozy, która nas stworzyła. Przerodziła się ona w inny byt energetyczny.
Byt bardziej spolaryzowany.
Bardziej wielowątkowy i nieprzewidywalny.
Ale ślad tej pramatczynej symbiozy zawsze już będę nosić w sobie, jak poziomą bliznę po cesarce.
Taką, która nigdy nie zniknie - chociaż nie będzie już tą świeżą, dojmującą szramą, której obecność odczuwało całe ciało, a nieco już wyblakłym zapisem pewnego zdarzenia na skórze
.
Zdarzenia-misterium.

poniedziałek, 28 października 2013

Czas na niedoczas



Nad nami wisi jesienna, zardzewiała poświata. Dni już coraz krótsze. Kilka minut temu minęła szesnasta. A to już niemal wieczór.
Właściwie każdy dzień staje się niekończącym się wieczorem. Lato przebrzmiało już dawno temu. Nawet słoneczny, ciepły dzień nie jest w stanie udawać lata ani nas oszukać.
Nie wiem kiedy i jak ten rok upłynął. To przecież już końcówka.
Mój czas jest jak stary, znoszony sweter po kolejnym praniu. Chociaż wciąż coraz bardziej się kurczy, wciąż go wrzucamy do pralki, niech sobie wiruje. A ja nie mam patentu, jak spowolnić, zatrzymać ten proces. Jakich detergentów użyć, by czas trochę rozciągnąć w czasie?
Nie pomaga już medytacja na łące, liczenie chmur, bieganie po lesie. Nic nie pomaga. Niedoczas jest stanem chronicznym. Nawet przespana noc wydaje się jednym krótkim kliknięciem w ekran I-phona.
Miasto, w którym żyjemy, to chyba takie miejsce zaklęte i podstępne, które podkrada nam czas. Podszeptuje nam uporczywie, że wciąż mamy go tak mało. I tak mija kolejny  dzień, zabiegany i zafrasowany, staje się jak refren melodyjki, którą  ktoś wygrywa nam coraz szybciej.
Zastanawiam się tylko co się dzieje z tym czasem, który nam podstępnie ukradziono? 

Dokąd go zabierają?
Gdzieś są może jego depozyty na czarną godzinę?
 Jakiś rezerwuar? 
Jakiś może tajny sejf zaszyfrowany szyfrem, który znają tylko wybrańcy?

piątek, 17 maja 2013

Z prowincji



Bardzo dawno nie było mnie w Centrum Miasta.
To tak daleko i blisko. Zależnie od tego, jak w danej chwili układa się czasoprzestrzeń. 

Ale coraz dalej chyba, bo coraz bardziej obco. Przyglądam się Miastu jak przez mgłę.
Odległość dwudziestu minut w zatłoczonym tramwaju, do którego co jakiś czas wsiada cuchnący żul rozciąga się jak guma, przyklejona do tramwajowych szyn. W tramwaju, który frustrująco wolno sunie po tych gumowych, rozciągających się szynach, staje na światłach, zatrzymuje się na skrzyżowaniach, to odległość, wyprawa.
Tym bardziej, że do Centrum Miasta niewiele spraw mnie ostatnio przyciąga. 
Ostatnim przyciągaczem było wspomnienie zapachu caramel machiatto w najbardziej centralnie położonym Starbucksie.
Wpadając w trans chwilowej ciszy, kontemplując piętnaście minut nie-pędu, odurzając się zapachem kawy, patrzyłam przez okno na nieruchome sylwetki biurowców i przemykające sylwetki żywych ludzi.
W ciągu ostatnich miesięcy Miasto przyspieszyło jeszcze bardziej, chociaż wydawać by się mogło, że to niemożliwe. 

Albo moje detektory natężenia ruchu i hałasu powariowały, odzwyczaiły się od nadmiaru bodźców i kolorów. I Marszałkowska, i Domy Centrum. Wszystko biegnie, tętni, rusza się, hałasuje. Nie płynie, ale stuka, chaotycznie pulsuje.

 Podobne myśli przychodzą do głowy, gdy wysiadam w podziemiach przy Placu Bankowym, gdy w ostatniej chwili unikam czołowego zderzenia z ludźmi-pociskami, którzy osaczają mnie każdej strony, suną dokądś jak komety, po swoich zawrotnych trajektoriach.

Zasiedziałam się i zgnuśniałam w mojej nieprowincjonalnej prowincji na obrzeżach Miasta. Włączył mi się tryb "slow" i najwyraźniej nie nadążam.