piątek, 17 maja 2013

Z prowincji



Bardzo dawno nie było mnie w Centrum Miasta.
To tak daleko i blisko. Zależnie od tego, jak w danej chwili układa się czasoprzestrzeń. 

Ale coraz dalej chyba, bo coraz bardziej obco. Przyglądam się Miastu jak przez mgłę.
Odległość dwudziestu minut w zatłoczonym tramwaju, do którego co jakiś czas wsiada cuchnący żul rozciąga się jak guma, przyklejona do tramwajowych szyn. W tramwaju, który frustrująco wolno sunie po tych gumowych, rozciągających się szynach, staje na światłach, zatrzymuje się na skrzyżowaniach, to odległość, wyprawa.
Tym bardziej, że do Centrum Miasta niewiele spraw mnie ostatnio przyciąga. 
Ostatnim przyciągaczem było wspomnienie zapachu caramel machiatto w najbardziej centralnie położonym Starbucksie.
Wpadając w trans chwilowej ciszy, kontemplując piętnaście minut nie-pędu, odurzając się zapachem kawy, patrzyłam przez okno na nieruchome sylwetki biurowców i przemykające sylwetki żywych ludzi.
W ciągu ostatnich miesięcy Miasto przyspieszyło jeszcze bardziej, chociaż wydawać by się mogło, że to niemożliwe. 

Albo moje detektory natężenia ruchu i hałasu powariowały, odzwyczaiły się od nadmiaru bodźców i kolorów. I Marszałkowska, i Domy Centrum. Wszystko biegnie, tętni, rusza się, hałasuje. Nie płynie, ale stuka, chaotycznie pulsuje.

 Podobne myśli przychodzą do głowy, gdy wysiadam w podziemiach przy Placu Bankowym, gdy w ostatniej chwili unikam czołowego zderzenia z ludźmi-pociskami, którzy osaczają mnie każdej strony, suną dokądś jak komety, po swoich zawrotnych trajektoriach.

Zasiedziałam się i zgnuśniałam w mojej nieprowincjonalnej prowincji na obrzeżach Miasta. Włączył mi się tryb "slow" i najwyraźniej nie nadążam.