Bardzo dawno nie było mnie w Centrum Miasta.
To tak daleko i blisko. Zależnie od tego, jak w danej chwili
układa się czasoprzestrzeń.
Ale coraz dalej chyba, bo coraz bardziej obco. Przyglądam
się Miastu jak przez mgłę.
Odległość dwudziestu minut w zatłoczonym tramwaju, do
którego co jakiś czas wsiada cuchnący żul rozciąga się jak guma, przyklejona do
tramwajowych szyn. W tramwaju, który frustrująco wolno sunie po tych gumowych,
rozciągających się szynach, staje na światłach, zatrzymuje się na
skrzyżowaniach, to odległość, wyprawa.
Tym bardziej, że do Centrum Miasta niewiele spraw mnie
ostatnio przyciąga.
Ostatnim przyciągaczem było wspomnienie zapachu caramel
machiatto w najbardziej centralnie położonym Starbucksie.
Wpadając w trans chwilowej ciszy, kontemplując piętnaście minut nie-pędu,
odurzając się zapachem kawy, patrzyłam przez okno na nieruchome sylwetki
biurowców i przemykające sylwetki żywych ludzi.
W ciągu ostatnich miesięcy Miasto przyspieszyło jeszcze bardziej,
chociaż wydawać by się mogło, że to niemożliwe.
Albo moje detektory natężenia ruchu i hałasu powariowały,
odzwyczaiły się od nadmiaru bodźców i kolorów. I Marszałkowska, i Domy Centrum. Wszystko biegnie, tętni, rusza się, hałasuje. Nie płynie, ale stuka, chaotycznie pulsuje.
Podobne myśli przychodzą do głowy, gdy wysiadam w podziemiach przy Placu
Bankowym, gdy w ostatniej chwili unikam czołowego zderzenia z ludźmi-pociskami, którzy
osaczają mnie każdej strony, suną dokądś jak komety, po swoich zawrotnych
trajektoriach.
Zasiedziałam się i zgnuśniałam w mojej nieprowincjonalnej
prowincji na obrzeżach Miasta. Włączył mi się tryb "slow" i najwyraźniej nie nadążam.