Ten najbardziej podniebny z moich lęków przyszedł do mnie nagle, w trakcie lotu niedużym embraerem z Genewy na Okęcie.
Od samego początku coś było nie tak. Odlot był mocno opóźniony, maszyna ciężko odbiła się od płyty lotniska tonąc w strugach deszczu i gęstniejącym mroku. A później wstrząsały nią konwulsyjnie turbulencje nad Alpami. Były tak silne, że otwierały się schowki bagażowe pod sklepieniem pokładu. Co pewien czas gasło światło w kabinie.
I wtedy ten lęk wyczołgał się z czarnej otchłani za oknem wysmaganym deszczem i usiadł na wolnym fotelu, tuż obok mnie.
Ścisnął mnie za rękę, a później za gardło i do tej pory nie wypuścił.
Mój uparty-upiorny towarzysz każdego podniebnego rejsu.
Nieraz próbowałam stawić mu czoła, ale walka była nierówna. Oponent był przebiegły, nakarmiony do syta wyobraźnią. Wychodziłam z tej walki coraz mocniej potrzaskana. Każde drgnięcie machiny, nagła zmiana vibrato buczącego silnika, pochylenie kadłuba boleśnie szarpały niewidzialne niteczki panicznego strachu. Po wielokroć czułam, że spadam w dół, na zatracenie, chociaż samolot trzymał kurs.
Czułam, że jestem o krok, o włos, o jedno drgnienie od czegoś przeokropnego, nieuniknionego.
Walczyłam o życie, o kolejną minutę przetrwania.
Wysuszone z przerażenia gardło zatykał kłębek niewidzialnej waty, sztuczne powietrze na pokładzie pasażerskim nie nadawało się do oddychania, czułam płuca nabierają jedynie próżnię, dusił mnie każdy oddech i żołądek zawiązywał się w ciasny supeł. Czuwałam, żeby w krytycznej sytuacji móc szybko rozwinąć skrzydła, katapultując się w otchłań.
Przed sobą widziałam pancerne drzwi kokpitu, zamknięte na cztery spusty. Za nimi ważył się los dwustu istnień na pokładzie, długim, wąskim, klaustrofobicznym. Za nimi gdzieś ukrywa swoją twarz niewidzialny i niedostępny pilot. Widzę oczami wyobraźni, jak ruchy jego rąk, gałek ocznych i fale mózgowe decydują o naszym zbiorowym być lub nie być.
I ten mój zegarek na ręku z wolno poruszającą się wskazówką. Kolejne sekundy darowanego życia. Topiel chmur, gęsta mgła, obręcz zaciskająca się na głowie - faza poprzedzająca lądowanie.
Sekundy płyną na zwolnionych obrotach, minuty rozpadają się w kwadranse, kwadranse rozciągają się jak guma w godziny.
Przeklinam siebie za kolejną decyzję, która pchnęła mnie w to miejsce, do tej kabiny tortur, w niewyobrażalny wir utraty kontroli i wolno kapiącego czasu. Klimatyzator pokładowy niczym odkurzacz wysysa resztki mojej odwagi.
Ile czasu trwa spadanie, nieuchronność losu, czy zdążę jeszcze wysłać esemesa, pożegnać się z żywymi? Czy zdążą mi wyrosnąć pióra na ramionach, czy pióra te uniosą mnie jednak ku życiu?
Raz, gdy poczułam znajomy dreszcz strachu gdzieś w zagłębieniu pomiędzy łopatkami, pomyślałam: „A może jednak to zawiązek skrzydeł?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz