czwartek, 23 stycznia 2014

Trening



Mając konstrukcję depresyjną, trzeba się cieszyć każdym piknięciem endorfin. A gdy endorfiny są leniwe to potrząsnąć nimi, zamieszać je jak plażowego drinka, wycisnąć z nich sok. 
Żeby chociaż przez chwilę zalały nam osłupiały od monochromatycznej codzienności wzrok kolorowym prysznicem.

Od kilku miesięcy biegam na siłownię, żeby pograć sobie z endorfinami w ping ponga. Inne używki działają krótko i zwodniczo. Ta jest najpewniejsza. Podłączam się do bieżni, jak smartfon do ładowarki. Łypiąc okiem na wskazania licznika kilometrów i spalacza kalorii powoli i systematycznie liczę oddechy, dawkując je łyżeczka po łyżeczce, tak żeby wystarczyło ich na pięć długich kilometrów monotonnego biegu.  
 W słuchawkach dudni jakaś amerykańska stacja internetowa. Czasem w uszach przeskakują iskry. A ja, ociekając wodą i ścierając z czoła skroploną sól, pobieram prąd.
Prąd, który później napnie każdy mój mięsień.  
Tak, żebym poczuła, jak bardzo jest mój. 

Moje ociężałe ciało odzyskuje lekkość bąbelków szampana. Grawitacja też wydaje się łaskawsza, traktuje mnie z pobłażaniem, nie ciągnie mnie w dół, wsysając jak lej do samego centrum Ziemi, nie czepia się rękawa.
Delikatnie tylko łaskocze mnie w pięty, gdy wracając do domu wskakuję na krawężnik. A we mnie falują łany, przez parę chwil.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz