czwartek, 9 grudnia 2010

Kamienica

Był taki okres, że Miasto przytuliło mnie do samego serca.

Mieszkałam wtedy w przedwojennej kamienicy na Siennej pomiędzy Pałacem Kultury a Rondem ONZ.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam to miejsce, instynktownie poczułam, że bliżej serca Miasta już być nie można. I pomyślałam, że to miejsce w sam raz dla mnie.

Ocalała cudem kamienica, pamiętająca dwudziestolecie międzywojenne, przycupnęła trwożnie pomiędzy strzelistymi tworami ze szkła i metalu.
Taka zagubiona, niedopasowana, niedzisiejsza.
Cicho szepcząca swoją historię, tym, którzy chcą słuchać

Przestronna klatka schodowa wspominała dawny przepych, witrażowe okno, zamaszysty bieg schodów, biały marmur, zdobione balustrady. Zastałe powietrze, lekko zmurszała woń starego drewna.
Skrzypiący jęk najstarszej chyba na świecie i wciąż działającej windy, przeżartej przez korniki.

Mury kamienicy pamiętały jeszcze echo szeptów swych dawnych mieszkańców: przedwojennej warszawskiej elity, lub może urzędników wojskowych.

No cóż, mury te zamieszkiwała obecnie czynszówkowa lumperia.
A klatkę schodową traktowano jako zsyp na śmieci.

Chyliłam czoła przed tym przedwojennym przepychem, pięknem.
Codziennie zbierałam ze schodów zasmarkane chustki do nosa, zgaszone pety, odklejałam od ścian gumę do żucia.

***
Kamienica autystycznie odwróciła się tyłem do Miasta. Okno mojej maleńkiej kawalerki spoglądało na puste podwórze oficyny, otoczone z każdej strony tarczą szarego muru, desperacko barykadując się, zasłaniając przed Miastem.

Moja kawalerka miała niecałe 25 metrów powierzchni podłogowej i 3,5 metra wysokości, wysokość rekompensowała wielkość, toteż cała przestrzeń hulała w pionie. Wyobrażałam sobie dużą antresolę ze schodkami, tuż nad moją głową i w myślach biegałam po ścianach, tworząc sobie iluzję większej przestrzeni.

Atrapa spokoju, pozornie ślepy zaułek, niteczka ciszy.

Pomimo tej pozornej i udawanej ciszy wiedziałam, że Miasto jest przy mnie, że jego serce bije tuż obok mnie.
Czułam jak ono intensywnie i uparcie pracuje: pompuje krew, kurczy i rozpręża swe tętnice.
Słyszałam jego potężny oddech i przyspieszone tętno poprzez tarczę ceglanego muru.

Gdy opuszczałam kryjówkę murów, wyskakiwałam z kapsuły prosto w oko cyklonu.

Miasto buchało we mnie całą parą swych płuc. Hałas stał w powietrzu niczym spiżowy dzwon. Bombardował deszcz odgłosów, zapachów i zmieniających się obrazów. Ludzie, neony, straszydła.
Desperacko wiosłowałam przed siebie, pozornie ukryta za szybą ciemnych okularów, spojrzeniem wbitym w chodnik uciekałam w nicość, mechanicznie krocząc naprzód. I moje kroki stukały po bruku coraz szybciej, biegły.

Miasto, zalewając nas sokiem swych trzewi, ogłuszając swym tętnem, zmusza do biegu. Byle szybciej i szybciej. Byle dotrwać do nocy.

A gdy dzień gasł, uciekałam do swojej kamienicy.

Po wejściu do klatki cisza, chłód, zalewały mnie niczym toń oceanu. Niczym zanurzony nurek, obserwujący rafę koralową, czułam jak hałas chlupocze tam gdzieś w górze, nade mną, obok mnie, coraz wyżej i wyżej. Cisza wypełniała mnie, obmywała spokojem, niczym fontanna chłodną wodą.
Mózg rozgrzany powoli stygł, uspokajało się tętno.

Tylko w nocy Miasto przypominało o tym, że nigdy nie zasypia.

Przez sen słyszałam huk żelastwa, młotów, jęki ogromnych maszyn. Nad dachami budynków w oficynie jaśniała łuna halogenowych reflektorów.
W tym huku i reflektorowym blasku rodziły się Złote Tarasy: falujące szklane morze stworzone z baniek mydlanych.

Ale to już inna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz