piątek, 25 kwietnia 2014

Uff...



Przyfrunęła sobie wiosna. Jakieś dwa tygodnie temu, z hakiem.  Bardzo dobrze, że w ogóle jest wiosna. Zazieleniły się trawniki żywą zielenią, zakwitło bujne, rozpachnione kwiecie na ziemi i gałęziach, jak to możliwe, jak to możliwe, że nagle świat stał się tak ładny.
A  nad ranem, tuż przed świtem słychać ptaki.
Wraz z nadejściem wiosny postanowiłam zacząć trenować nową dyscyplinę.
 Nazywa się antyczarnowidztwo.

Jestem cienka w te klocki, jak absolutny nowicjusz zaczynający ciężki trening na siłowni. Taki ktoś, kto przez całe życie żarł hamburgery i siedział przed kompem, a teraz dla odmiany chciałby wystartować w maratonie.  To właśnie ja, czarnowidz, utaplany po uszy w czarnej mazi. Teraz usilnie próbuję widzieć jasne strony spraw, na różowo świat widzieć, na seledynowo, od biedy niech będzie nawet na szaro, byle nie czarno-czarno.
I nie, nie wychodzi mi to zbyt dobrze, mam zakwasy, jak nie wiem co, bo próbuję rozciągać mięśnie mózgowe nigdy nieużywane, ale dysząc człapię po tej trudnej bieżni ciężko do przodu, z wywieszonym językiem, widząc jak ci-którym-to-tak-łatwo-przychodzi biegną sobie leciutko, rączo podskakując jak gazele.  

A mnie ciąży, jak ołowiana kula, moja ociężała smolista dusza, i czarny dym, który paruje z mojego wnętrza przez dziurki w nosie… uff.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz